Jesteś tutaj: Home » AKTUALNOŚCI » Regiony » Chmielnicki » Świętej pamięci ks. prałata Ludwika Kamilewskiego

Świętej pamięci ks. prałata Ludwika Kamilewskiego

W dniu 21 stycznia br. na 73 roku życia w Łucku zmarł ks. prałat Ludwik Kamilewski. 22-23 stycznia wszyscy wierni, mieszkańcy Żytomierza mogli pożegnać się z nim w parafii św. Wacława w Żytomierzu, w której do 2018 roku służył przez 17 lat.  Ksiądz Ludwik został 24 stycznia pochowany w rodzinnym mieście Polonne.

Prawie 45 lat poświęcił służbie Bogu i ludziom, ponad 20 z nich – odrodzeniu kościołów, parafii. Po upadku Związku Radzieckiego, księdzu Ludwikowi udało się powrócić i odnowić wiele kościołów wiernym w obwodzie lwowskim i wołyńskim. Parafia św. Wacława w Żytomierzu, też została dzięki staraniom śp. księdza odrodzona, a kościół w 2001 roku – zwrócony społeczności katolickiej.

Prałat, ksiądz Ludwik Kamilewski urodził się 25 sierpnia 1946 roku we wsi Andrijiwka, rejon Szortandyski, obwód Akmoliński (Kazachstan) w polskiej rodzinie, która została deportowana do Kazachstanu w 1936 roku.

W 1948 roku rodzina wróciła do rodzimej miejscowości Polonne (obwód chmielnicki).

Po ukończeniu szkoły, poszedł do armii. Po ukończeniu służby w armii wstąpił do seminarium w Rydze.

Ksiądz Ludwik bardzo aktywnie współpracował z polskim środowiskiem w Żytomierzu. zawsze był wszędzie zapraszany i mile widziane.

Dziękujemy księdzu za współpracę, pomoc, wsparcie, za słowo Boże, jakie niósł ludziom! Niech spoczywa w Bogu, niech spoczywa w spokoju.

Ze wspomnień księdza Ludwika Kamilewskiego, nagranych w 2014 roku:

„W 1919 roku moje rodzice, Józef i Bronisława wzięli ślub. Ojciec był sierotą. Miał starszego brata i wujka, który opiekował się nimi. Moje rodzice mieli ziemię, która dała im mama mojej mamy (imię jej nie znam). Były takie rodziny, które nie miały ziemi, bo w te czasu już zabraniali Polakom kupować ziemię, zabraniali uczyć się, zbierać się razem, zmuszano ich rezygnować z wiary katolickiej.

Moich rodziców dwa razy deportowano do Kazachstanu jako Polaków i kurkulów. Pierwszy raz deportowano, ale mamie jakość udało się wziąć jakieś zaświadczenie, że zdrowie nie pozwala tam mieszkać i rodzina wróciła do domu. Drugi raz rodzinę deportowano w 1936 roku, i tym razem na 12 lat. Przewodniczący rady wiejskiej wczesnym rankiem zawołał mego ojca i powiedział, że do wieczora rodzina ma zebrać swoje rzeczy i wyjechać eszelonem z Polonnego do Kazachstanu. Jeżeli tego nie zrobią, to cała rodzina zostanie rozstrzelana.

W Polonnym na ludzi czekał eszelon, który do Kazachstanu przez stepy wiózł ich przez cały tydzień. Z pociągu ludzi wysadzono w polu. Miejscowym Kazachom powiedziano, że to przyjechali ludzie z własnej woli, aby rozwijać tą miejscowość.

Życie w tych stepach było bardzo trudne, nic tam nie było i ludzie nie byli dostosowani to takich warunków. Dużo zmarło z głodu i chłodu. Zimą tam było od – 20 do – 40 stopni mrozu. Woda była tylko słona (normalnej wody do picie prawie nie było). Kto wyżył, to żyli nadzieją, aby przeżyć chociażby jeszcze jeden dzień.

W stepach kazachskich była trawa „kowyr”, my tą trawę zbieral, grzeli się, budowali z nią chałupki-domki.

Kiedy tato zbudował nam taką chalupkę, to powiesił na widnym miejscu obrazek. Kiedy przyśli „starsi” to mówiono rodzicom zabrać ten obrazek, grozili im. Ale w tedy ojciec powiedział, że obrazem zostanie na tym miejscu, a gorzej to już nie będzie, bo i tak są w piekle.

Z czasem tam ludzie zaczęli po trochu zbierać się razem, modlić się Różańcem na „palcach”.

Ja urodziłem się w 1946 roku i prawie od razu ciężko zachorowałem, mówiono, że nie będę żyć. Ale jak widać, Pan Bóg zdecydował inaczej. Tak jak nie było tam kościołów i nie było możliwości ochrzcić dzieci, mama z tego powodu bardzo cierpiała. I jej udało się znaleźć prawosławną kobietę, która ochrzciła mnie. Kiedy wróciliśmy do Ukrainy, miałem wtedy dwa lata, mnie powtórnie ochrzczono w kościele katolickim.

Pamiętam historię, którą opowiadała mi mama. Można powiedzieć, że jest to bajką, ale to była prawda. Jak rodzice przyjechali w stepy, trzeba było szukać jakiejś pracy. I ojciec pojechał za 60 km na przedsiębiorstwo, które zajmowała się gospodarstwom leśnym. W pracy pracowników trochę karmili i ojciec starał się zebrać trochę jedzenia dla rodziny i raz na miesiąc razem z pieniędzy przekazać nam. Ale jednego razu tak się wydarzyło, że człowiek, który miał przekazać pieniądze i jedzenie, rodzinom w tym i nam, ukradł wszystko.

Przez to dużo rodzin, w tym i nasza, nie miała jak żyć przez następny cały miesiąc. Już moje braci i mama były opuchnięte z głodu, i tutaj jeden z synów zaczął prosić mamę, aby puściła go na pocztę. Mama kilka dni nie puszczała go, bała się ze w śniegu gdzieś zaginę. Ale później zdecydowała się, że niech idzie, bo w domu umrze, a tak może uda się mu wyżyć. I tutaj za jakiś czas brat przychodzi i mówi mamie, że na poczcie powiedziano mu, że dla ich rodziny są pieniądze. Mama nie mogła w to uwierzyć, bo nie wiedziała kto mógł by przekazać im pieniądze. Jak później okazało się, pieniądze przekazała jedna z sióstr mamy, ciocia Sabina, która została w Ukrainie. To było naprawdę cudo, żeby akurat w tym czasie, kiedy tego potrzebowaliśmy, wysłała nam koszty. Na te pieniądze mama kupiła jakiejś kaszy i tak udało się przeżyć jeden z trudnych momentów. A dalej znów drobne pieniądze i jedzenie otrzymaliśmy od taty.

Z Kazachstanu ojca i brata zabrano na wojnę (1941-1942). W jakim roku to było nie wiem, ale było lato. Przychodzi w nasz dom jakiś żebrak. Stoi, nic nie mów, widać że jest ranny, chory. Mama dała mu kawałek chleba, a on stoi i nie idzie. I tutaj mama patrząc na niego widzi, że to jest jej starszy syn, który był zabrany na wojnę. Bardzo ucieszyła się, chociaż widać było, że on jest poważnie chory. Był bardzo chudy, tylko skóra i koście. Na wojnie on został ranny i przyznano go, że nie jest godny do dalszej służby i odpuścili. Jak mu udało się dostać się domu, nie wiadomo. W Kazachstanie niedaleko nas mieszkał jeden lekarz, który też był deportowany z Ukrainy, on sugerował znaleźć salo psa lub borsuka i maścić ciało i robić wanny…

My wróciliśmy z Kazachstanu wtedy, kiedy można było to zrobić, a po drugie, kiedy mama dowiedziała się, że w Polonnym jest kościół i ksiądz – rodzice wszystko zostawili i wrócili z dziećmi.

Mama nas wychowywała zawsze w Bogu. A było nas w rodzinie dziesięcioro dzieci. Pamięta, jak mama zawsze z nami chodziła do kościoła. Zawsze rodzice pielęgnowali w nas miłość do Boga”…

Walentyna Jusupowa, 27 stycznia 2019 r.

lp

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *