Jesteś tutaj: Home » Sprawy polonijne » Kresy-historia i podróże » Spotkanie ze śmiercią na ukraińskich drogach

Spotkanie ze śmiercią na ukraińskich drogach

śmierć na ukraińskiej drodze Czasami, po przekroczeniu wschodniej granicy można zobaczyć rzeczy, niemieszczące się w głowie cywilizowanego człowieka, nawet gdy spodziewa się on niektórych niespodzianek na drogach polskiego partnera  EURO-2012…

Wracając 09.01.2011 ze studiów w Rzeszowie, autor przekroczył granicę przez przejście graniczne Medyka-Szegini, wsiadł do swojego samochodu, który zostawił po ukraińskiej stronie, jako że sam ma obywatelstwo ukraińskie i wyruszył do rodziny do Sądowej Wiszni, a potem – do Winnicy (460 km od granicy z Polską).

Tym razem, chcąc się wczuć w obraz typowego Kowalskiego, który nasłuchał się opowieści babci o KRESACH, machnął ręką na rozsądek i wyruszył zwiedzać „необьятные просторы” niezależnej Ukrainy.

Na szczęście, samochód stał na parkingu, koła na miejscu, audio i GPS też. Zapłaciwszy 13 hrywien za parę godzin parkingu, w dobrym humorze kierowcy o 20.00 auto wyjechało na wschód.

Przygody zaczęły się od razu za Szeginiami w pobliżu miejscowego cmentarzyka. Z krzaków wyłoniła się biała postać z czymś długim w ręku(patrz zdjęcie). Efekt , wzmocniony przez gęstniejącą mgłę można było porównać do uczuć, które odczuwa widz, w czasie oglądania typowego horroru – trzęsą się ręce i wspomina się matkę. I tutaj można skonstatować fakt, że niestety w tym momencie autora spotkała śmierć… jedna z postaci ukraińskiego WERTEPU, reszta członków którego z krzykiem „Nowa radist stała” powybiegała na międzynarodową trasę, blokując ją w obu kierunkach. Ucieszywszy się, że jednak pan Kowalski ma jeszcze parę lat życia, oddałem im dwie hrywny i szybko wcisnąłem pedał gazu. Nie na długo. Ciekawy znak „30”, okazało się, że za 50 metrów czekał na mnie tak zwany „leżący policjant”, tylko że w surowych ukraińskich realiach nie był gumowy, ale z betonu i, chyba dla pewności, wyższy na 10 cm od normalnej wysokości. W następnej wiosce Wołycia, też było ich kilka, tak że już można było się przyzwyczaić. Niestety, dużo ciężej przyzwyczaić się do dziur, które co 50 metrów towarzyszą podróżującemu samochodem. Czasem, omijając kolejne wyboje wielkości basenu podwórkowego, Kowalski myślał sobie: „Jak dobrze, że niedługo ma być dobra droga”. Bowiem słyszał w telewizji, jakie autostrady budowane są w związku z EURO na Ukrainie i tuż-tuż do niej dojedzie… Natomiast napotyka kolejny fenomen ukraińskich dróg – nieoznakowana obwodnica. Pierwsza taka trafiła się przed Sądową Wisznią. Jako że Kowalski już ma swoje lata, to pamięta jeszcze bajeczkę za komuny „Налево пойдёшь — в лес попадёшь, направо пойдёшь — избушку найдешь”. Ta izbuszka znajdowała się równiutko pośrodku. I mogła stać się końcowym punktem podróży naszego turysty. Pół biedy, że nie ma znaków, ale gdzie są linie na drodze, rozdzielające pasy przeciwnego ruchu? Strategiczne zapasy farby drogowej gromadzą chyba do EURO. „Ale czy dożyję ja do tego EURO. Przecież przede mną jeszcze 400 km. drogi”myśli ze strachem Kowalski. Potem sytuacja powtórzyła się i na obwodnicy lwowskiej i tarnopolskiej. Ale o tym później.

Zabrawszy rodzinkę w Sądowej i zatankowawszy pełny bak w Gródku Jagiellońskim benzyny po 2,8 zł, samochód wyruszył w dalszą drogę, zaopatrzony w płytę z pięknymi ukraińskimi kolędami. Gdy dzieci nuciły kolędy, kierowca wprowadził w GPS punkt końcowy – Winnica. 5 godzin i 30 minut to planowany czas podróży. OK.

Kolejna obwodnica – lwowska. Dziury na miejscu, barierek ochronnych ani słupków nie ma. Ale nic. Przecież „a ja si ze Lwowa nie ruszę za próg, ta mamciu, ta skaż mnie Bóg… Bo gdzie jeszcze…” No i stało się. Czy to Bóg skazał, czy to kolejny pech, ale ze zjazdem na drogę do Tarnopola całkowicie skończyło się oznakowanie dróg. A do tego jeszcze doszła mgła, a temperatura spadła z +2 do -3. Oczywiście, parę godzin wcześniej spadł deszcz i dopiero teraz Kowalski zrozumiał – czemu tak mało samochodów spotkał po drodze. Było bardzo ślisko. Ostrożni Ukraińcy zdecydowali się chyba pozostać w domu. Ależ nie! Bliżej Złoczowa ruch zwiększył się. Nie zważając na gołoledź, z prawa i z lewa wyprzedzały go łady-„diewiatki” i drogie terenówki. „No nic”- pomyślał. Statystyki – rzecz uparta. I przygotował się na potencjalne stłuczki i zderzenia. Ale, co ciekawe, po drodze do Winnicy, nie widział żadnej awarii, jak  również nie widział miejscowej drogówki- „DAI”, która  pochowała się,chyba ze wstydu za stan dróg i znaków drogowych. Wybrawszy bezpieczną szybkość 40 km na godzinę, wjechał powoli na obwodnicę tarnopolską. Ona zasługuje na osobne wspomnienie. Na samym początku przypomina swą szerokością pas startowy, a jakością nawierzchni – okopy z I wojny światowej, zaś oświetleniem i oznakowaniem – tajne lotnisko CIA w Polsce. Ze względu na mgłę, ruch samochodu przypominał ruch niewidomego – zygzakiem – od prawej strony do lewej, od lewych krzaczków do prawych. Tutaj mocno pomagał GPS – wskazywał tor ruch i pokazywał, gdzie miał być potencjalny zakręt.

Serpentyny przed Chmielnickim pokonano z szybkością już 30 km na godzinę – lód na drodze, mgła, ostre zakręty naprowadzały Kowalskiego na ciemne myśli. Znów wspomniał teściową, co powtarzała mu niejednokrotnie „Nic dobrego u tych ruskich nie ma”, ale tabliczki z do bólu znajomymi nazwami miast Zbaraż, Letyczów dodawalły mu otuchy. W czasie, gdy rodzinka mocno spała na swoich fotelikach dziecięcych, on wspominał filmy „Ogniem i mieczem” oraz „Pan Wołodyjowski”…

Ale jakby w nagrodę za trudy, po wjechaniu na obwodnicę chmielnicką, gdzieś nagle podziała się mgła, droga przestała być śliska i nawet  jakby dziur  było mniej! I ostatnie 125 km do Winnicy samochód pokonał już w zawrotnym tempie, z średnią szybkością 90 km na godzinę i już o 05.00 dotarł do kresu podróży.

Podsumowując wycieczkę, już po tym, jak minął tydzień, autor dziękuje Bogu, że dopomógł mu przetrwać podczas podróży i rozumie tych inwestorów, którzy, niestety (i na szczęście dla nich) nie chcą jechać na „zieloną Ukrainę”, jak i turystów, co często rezygnują z podróży, już po wjechaniu na lwowską obwodnicę. Chwała Bogu, że Lwów tak blisko jest granicy. A do innych zabytków kresowych, szczególnie tych – na Podolu, coraz rzadziej dojedzie turysta z Europy, przyzwyczajony do normalnych dróg i hoteli. Ale i z zabytków tych niedługo tylko wspomnienia zostaną, a nasze wnuczki tylko z książek dowiedzą się o Okopach św. Trójcy, wspaniałym polskim cmentarzu w Berdyczowie czy pałacu Grocholskiego w Woronowicy…

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *