Jesteś tutaj: Home » AKTUALNOŚCI » Różne » Z perspektywy Kresów I RP » Sic transit gloria mundi

Sic transit gloria mundi

Były pałac Grocholskich w Pietniczanach pod Winnicą. Obecnie - szpital endokrynologicznyNikt nie przypuszczał, że w roku 1917-18 przejdziemy przez takie okropne kataklizmy — i Strzyżawka, jak tyle innych dworów, w oczach naszych poniekąd zniknie z powierzchni ziemi — i zarazem przepadnie gniazdo uczciwych ludzi, którzy żyli i pracowali dla Pana Boga i Polski, że wszystko to pochłonie przepaść zapomnienia. Przedstawiamy kolejną opowieść Marii z Grocholskich Sobańskiej o Kresach południowo-wschodnich, zmierzając 100 lat wstecz…

Mieszkał z nami w Pietniczanach (w pałacu Grocholskich – Red.) młodszy brat mego ojca, Tadeusz Grocholski, kawaler. Mieszkał na drugim piętrze, na lewo od schodów, w narożnym pokoju w baszcie. Zabierał nas, jako małe jeszcze dzieci do siebie, rozścielał na podłodze świtkę, na której siedzieliśmy i nawlekaliśmy paciorki różnokolorowe szklane. Zajęcie to bardzo lubiliśmy, a było też i praktyczne, bo utrzymywało dzieci w spokoju. Po każdej takiej wizycie stryj rozwlekał wszystko, cośmy nawlekli i na następny raz mieliśmy znów materiał do roboty. W pokoju stryjcia, który był artystą malarzem (studiował u Bonnata w Paryżu), na ścianach były różne obrazy, między innymi „UAmour sacre et 1’amour profane”, którego oryginał potem widziałam we Włoszech. Było kilka portretów Maryjki, ślicznej dziewczyny ze wsi, którą w różnych pozach stryj namalował. Umarła na suchoty i rodzina powiedziała, że to z tego malowania wynikło. Na ścianie wisiał teorban i dużo broni, obraz przedstawiający św. Jana Chrzciciela jako dziecko z barankiem — kopia Murilla robiona przez stryjcia. Przed biurkiem stał kręcony fotel, który nas wprawiał w podziw i koniecznie musieliśmy nim kręcić.

Stryjcio był bardzo wesoły, zawsze żartował. Bardzośmy go kochali. Urządzał dla wsi na Wielkanoc igrzyska na gazonie koło bramy wjazdowej: wyścigi chłopców w workach. Najszybszy otrzymywał nagrody. Była huśtawka i różne rozrywki, zawody w maskach bardzo brzydkich, które mi się w pamięć wbiły.

Miał stryj kolejno konie wierzchowe — siwy nazywał się Perec; klacz kasztanka Aldona i koń Mahomet, kasztan z dużym białym półksiężycem na grzbiecie, którego uczył w okrągłej rajtszuli przy stajni. Na trzaśnięcie z bata Mahomet przychodził do ręki, na zapytanie „która godzina” grzebał nogą potrzebną ilość razy -11 było to bardzo efektowne. Stryj miał też cztery konie kare o sierści kręconej, kuczerawe, bardzo szybkie. Siedem wiorst dzielących Strzyżawkę od Pietniczan przebiegały w 20 minut. Wiorsta to prawie 1,5 kilometra.

Ożenił się w 1886 roku z siostrą stryjeczną mojej matki, Zofią Zamoyską z Podzamcza. Miał lat 43, a ona 20. Pamiętam doskonale ich przyjazd po ślubie. Przybyli najpierw do Pietniczan, a wieczorem państwo młodzi, mnóstwo gości, moi rodzice i my—dzieci, wszyscy pojechaliśmy do Strzyżawki, siedziby przygotowanej dla państwa młodych. Śliczny pałac na skale nad Bohem.

Droga 7 wiorst. Przejazd powozów przez Boh promem. Dziesięciu Kozaków konno z kagańcami smolnymi na moście dawnym stało, a wzdłuż drogi gęsto rozstawiono beczki smolne palące się ogromnym płomieniem. Skała pod pałacem nad rzeką cała w ogniach bengalskich, zielonych i czerwonych, po osiem świec w każdym oknie, a z dachu tryskały fajerwerki. Mój ojciec to wszystko przygotował, pokoje odnawiał i urządzał.

Wszyscy przeszli do dużej dwupiętrowej białej stiukowej sali, gdzie nastąpiły tańce. I ja ze Zdzisiem, oboje w białych sukienkach, tańcowaliśmy także wśród tłumu starszych tancerzy, uciekając przed każdą parą, która zanadto się do nas zbliżała. Przyjęcie wspaniałe, sądzę, że nie ustępujące przyjęciom dworskim: żaden panujący takiego by się nie powstydził. Wróciliśmy nad ranem bardzo zaspani, ale wspomnienie całej uroczystości pozostało mi tak wyraźne, jakbym wczoraj ją przeżyła. Miałam wtedy siedem, a Zdziś pięć lat.

Po tym wydarzeniu stryjcio przeniósł się do Strzyżawki. Pokój jego w Pietniczanach pomału ze wszystkich rzeczy opustoszał i później stał się pokojem mego brata, o zupełnie innym charakterze.
Młodziutką ciotkę Zosię, mającą przy zegarku mnóstwo ciekawych breloków, także bardzośmy kochali. Przywiozła ze sobą zieloną papugę, która różne słowa mówiła, co było powodem omyłek, gdy ptak nauczył się wołać Kozaka. Człowiek ów myśląc, że to ktoś z państwa woła, przychodził na głos papugi… ku swemu niezadowoleniu.

Zdjecie pałacu w Stryżawce z pierwszej dekady XX w. Obecnie w jego miejscu stoi więzienieRadośnie i pogodnie rozpoczynało się życie w Strzyżawce. Wkrótce przyszedł na świat syn Tadeusz, a po nim drugi, Remigiusz — w tym samym roku co nasza Halusia, a potem Zosia, Michał, Anusia, Henryk, Staś (który po kilku miesiącach umarł) i Xawery, najmłodszy.

Gdy Tadzio i Remiś mieli trzy-cztery lata, zgromadziły się ciężkie chmury nad Strzyżawką. Bezpodstawnie niejaki Józef Morawski wytoczył stryjowi proces. O zwrot majątku, do którego rościł pretensje. Ciocia Zosia wraz z dziećmi przebyła wtedy jakiś czas w Pietniczanach, a stryj często musiał jeździć do Petersburga, gdzie ciężkie toczył walki o swoje prawa; tym cięższe, że przyłączyły się komplikacje spowodowane złośliwością Rosjan i Żydów. Wybrnął jednak szczęśliwie z tego wszystkiego, dzięki swej nieustępliwości i rozumowi zwyciężył.

Stosunki między Strzyżawką i Pietniczanami były częste i miłe. Majątki łączyły dwie drogi: jedna przez prom i trakt, a druga, bardzo ładna, przez las. W zimie zaś można było cały czas po lodzie Bohem jechać.

Nikt nie przypuszczał, że w roku 1917-18 przejdziemy przez takie okropne kataklizmy — i Strzyżawka, jak tyle innych dworów, w oczach naszych poniekąd zniknie z powierzchni ziemi — i zarazem przepadnie gniazdo uczciwych ludzi, którzy żyli i pracowali dla Pana Boga i Polski, że wszystko to pochłonie przepaść zapomnienia. Sic transit gloria mundi — ale Dobro mimo wszystko nie ginie i w nieoczekiwany sposób, w dalszych pokoleniach, swój wyraz i błogosławieństwo Boże znajdzie.

Mama bardzo dbała o porządek w całym domu, o czystość bielizny, pościeli. W gościnnych pokojach zawsze wszystko dla gości z największą starannością przygotowane było i przez mamę osobiście skontrolowane. Tak samo było co do obrusów. Stryjcio, który lubił być czasami „enfant terrible”, kiedyś przy gościach, którzy zasiedli do stołu przy śnieżnobiałym obrusie, rzekł d’un air degage: „Quelle chance qu’il y a du monde. Nous avons au moins du lingę propre a table!”. Można sobie wyobrazić zaskoczenie mamy kochanej, dla której nie liczyło się, czy to święto, czy powszedni dzień — zawsze wszystko z wielkim staraniem urządzała.

Słowo Polskie, na podstawie Wspominek nikłych Marii z Grocholskich Sobańskiej, 18.03.15 r.

Więcej na temat: Życie na Podolu pod koniec XIX – na początku XX wieku oczami Marii Sobańskiej