Jesteś tutaj: Home » AKTUALNOŚCI » Różne » Warto wiedzieć » Relacja z obozu wędrownego 2 Poznańskiej Drużyny Wędrowników „Turbacz”. Ukraina

Relacja z obozu wędrownego 2 Poznańskiej Drużyny Wędrowników „Turbacz”. Ukraina

11 poznańskich wędrowników, w tym 6 zuchmistrzów i 3 instruktorów z Poznania w dniach 1-18 lipca 2016 roku podróżowało po Ukrainie.

Po osiemnastogodzinnej podróży w Winnicy przywitał nas Krzysztof Berg, wschodni wolontariusz. Zjadłszy obiad, udaliśmy się z nim na zwiedzanie miasta. Wieczór spędziliśmy na grillu, gdzie przy wtórze gitary i akordeonu do późnych godzin śpiewaliśmy zarówno polskie patriotyczne pieśni, jak i ukraińskie.

W niedzielę 3 lipca spływaliśmy 4-osobowymi dmuchanymi kajakami rzeką Rów z okolic Baru do Sewerynówki, gdzie spotkaliśmy się z ukraińskimi plastunami, którzy rozbili swój obóz nieopodal wioski.

Poniedziałek 4 lipca spędziliśmy w ich obozie, po wspólnym apelu pomagając plastunkom w postawieniu masztu, wygrywając przedposiłkowy konkurs teatralny i miło spędzając czas na grach i zabawach.

Następne 3 dni spędziliśmy u księdza Adama Przywuskiego w Latyczowie, pomagając mu w przygotowaniach do odpustu oraz biorąc w nim czynny udział. W czwartek przed wyjazdem ksiądz oprowadził nas jeszcze po sanktuarium, opowiadając jego historię.

7 i 8 lipca przebywaliśmy na zamku w Międzybożu, gdzie ugościł nas i zaprosił nas na nocleg pod namiotami na jego terenie komendant fortecy, pan Oleg Pogoreletc, jednocześnie oprowadzając nas po zamkowych muzeach i opowiadając historię zamku i Wielkiego Głodu na Ukrainie. Tam też odbyło się pierwsze obrzędowe ognisko drużyny.

W sobotę 9 lipca zwiedzaliśmy Kamieniec Podolski, a 10 lipca, po wzięciu udziału w polskiej Mszy św. u księdza Jerzego Molewskiego pojechaliśmy obejrzeć zamek w Chocimiu i przejść się po Czerniowcach.

W dniach 11- 15 lipca przebywaliśmy w górach Czarnohory. Podczas wędrówki zdobyliśmy m.in. Popa Iwana i Howerlę, najwyższy szczyt Ukrainy.

DZIEŃ I. „Hajs się zgadza”

– Druhu, mogę jeszcze szybko pójść do sklepu? – Budzikowi najwyraźniej na dobry początek włączył się tryb uczestnika. KnapKnap dwie godziny przed odjazdem pociągu musiał jeszcze się pomylić i podać inną godzinę zbiórki, mimo to udało nam się wejść do wagonu, gdzie zostaliśmy przywitani przez żołnierzy na przepustce. Część z nich, należąca do 37 proc. Polaków czytających książki, wczytywała się w skandynawskie kryminały, niektórzy byli już w stanie „piąteczek piątunio”. Przed startem chciałem jeszcze skonfiskować trojaczkom dodatkowy plecak pełen protein, ale wszystko już zjedli.

Podróż do stolicy minęła mam na rozmowach o Kartezjuszu, robalach z kosmosu i teatrze. Gdy rozmowa się urwała, postanowiłem pobawić się w janusza fotografii, KnapKnap studiował cyrylicę, Adam trenował węzły a Karol ponownie spożywał masę. W drugim przedziale tymczasem Budzik i Marek chwalili się pasażerom swoimi ocenami maturalnymi i teczkami absolwentów.

Po dotarciu do Warszawy dołączyli do nas z Mazur Filip, Stachu i Kamil-bizon-kwatermistrz. Z KnapKnap’em wysłałem Gołębia i Karola do Janala, legendarnego szczepowego legendarnego szczepu i znanego poznańskiego społecznika, który wcześniej zgodził się wymienić nam walutę. Zbyt późno niestety dotarło do nas, co jest w stanie zrobić dwójka młodych studentów z kilkoma tysiącami UAH w kieszeni w piątek wieczór w centrum stolicy…

Koło dziesiątej ruszyliśmy luksusowym, piętrowym busem ecolines do celu – Winnicy. Ponieważ nikt z nas nie posiada więcej pożeraczy czasu i życia typu Twitter czy Instagram, nie mogliśmy wziąć udziału w konkursie „selfie z ecolines”. Na dobry sen kwatermistrz próbował wcisnąć każdemu awiomarin, ale Karol ubiegł go swoją bajką o sobie i plemieniu słabych Siouxów.

DZIEŃ II. „Vinnitsa”

Godzina 14 w autobusie. 3h opóźnienia na granicy. Myśląc pozytywnie – udało nam się zdobyć dodatkowe 3h jazdy busem gratis.

Powoli kończy nam się jedzenie. Picie też.

Humory jeszcze dopisują. Ludzie zaczynają się dziwnie zachowywać. Gołąb trzyma poduszkę na głowie chroniąc się przed wrogimi myślami. Paweł pręży mięśnie i robi się nerwowy na wybojach. Budzik wrócił do dawnej formy, na granicy wychodzi na zwiad do komnaty toalety. Wraca w stanie agonalnym. Marek kupuje gazetę. Do suszenia butów.

W Winnicy wita nas żar z nieba, Bergus i słoneczniki. Po zadekowaniu w jego lokum robimy wypad na miasto i burżujski posiłek w restauracji, w drodze powrotnej kupując dziwnie wyglądające kiełbasy w wiaderkach na grilla z Polakami. Musimy ciągnąć za sobą Budzika, który ćwiczy ukraiński na wszystkich mijanych dziewczynach. Stachu Kn próbuje wystrugać sobie szczoteczkę do zębów, zostaje ostatecznie zmuszony do kupna nowej w markecie.

Dołącza do nas Julien, francuski wolontariusz, kolega Bergusa. Po krótkim przejeździe trolejbusem spotykamy się z Jerzym, prezesem polonijnego stowarzyszenia „Kresowiacy”. Pan Jerzy chce nas zabrać na 2 obroty. Ma 3 miejsca w samochodzie, nas jest w sumie 13 z plecakami. To jest Ukraina, my nie znaju. Po konsultacjach udaje nam się jednak dogadać i zgarniają nas jeszcze dodatkowe 2 samochody.

Wieczór mija nam na słuchaniu historii o Polakach żyjących na Ukrainie, opowieści o organizacjach krzewiących patriotyzm wśród młodych Polaków. Oraz śpiewie. Pan Jerzy okazuje się być byłym harcerzem ZHR-u, gra na akordeonie, Kamil zasuwa na gitarelli. Prawie do północy śpiewamy harcerskie i żołnierskie pieśni, ucząc się jednocześnie popularnych ukraińskich piosenek. Po wspólnej modlitwie, noc spędzamy rozdzieleni w domach goszczących nas Polaków.

Pisał Jeż. Ósmy pasażer pana Jerzego. Następne zdanie należy do Filipa, który ma to zadanie na HO. Przez następny tydzień będziemy ludźmi beznetu. Jutro spływamy z Baru 4-osobowymi kajakami na obóz skautów.

Dzień III. „Spływamy z baru”

O pierwszej w nocy, czekając w kolejce pod prysznic część wędrowników miała okazję nauczyć się składać kałasznikowa, którego gospodarz wyjął spod łóżka. Podobno złożenie całego zajmowało mu niecałe 11 sekund. Pozostali raczyli się w swoich domach mlekiem i miodem, ja z Bergusem tymczasem jak prawdziwi eremici postanowiliśmy skromnie spożyć chleb i wodę.

Po polskiej mszy pan Jerzy przeprowadził wywiad ze mną i Stachem, a wędrownicy odpowiadali na pytania zachwyconych starszych pań i zdobywali gromkie oklaski.
Do Baru zawiozła nas pani Ania, po drodze ucząc nas przyśpiewek i słuchając naszych przebojów. Na miejscu zrobiliśmy sobie wysokobiałkową paszę na obiad i usiedliśmy na klęczkach na katamaranach, na dobry początek obracając nimi kilka razy wokół własnej osi.

Spływ miał trwać max. 5h i mieliśmy mieć 2-3 przenoski olbrzymich kajaków. Mając już wprawę, udało mi się załatwić kolejne gratisy. Płynęliśmy 8h, zakończyliśmy ok. północy, ostatnie kilometry pokonując we mgle i w ciemności. Siedem razy wpływaliśmy na zielonego przestwór oceanu, przedzierając się przez pola i łąki z kajakami na barkach. Nieraz po drodze zatrzymała nas gęsta zielona maź pośrodku rzeki, powoli wdzierając się na pokład aby nas pożreć. Spływ był bardziej obrzydliwy od wędrownego w Beskidzie dwa lata temu. Bergus pierwszy nie wytrzymał psychicznie i wyskoczył do wody, próbując pokonać rzekę wpław. Zniesmaczeni Adam i Stachu próbowali płynąć po jezdni, ale wzbudzali zbyt duża sensację.

Gdy na niebie zaświeciły jasno gwiazdy i zrobiło się romantycznie, Kamil postanowił zasadzić w kajaku nasiona słonecznika, z nadzieją, że pod wpływem nocnej aury wyrosną z nich księżyczniki.

Po wielu bitwach i dzięki kunsztowi Stacha, Adama i Kamila dotarliśmy do Seweryniwki.

Przez następną godzinę Budzik, Bergus i StachuKn szukali na mapie obozu podczas gdy zmarznięci wędrownicy stali w kręgu, świecąc dookoła siebie latarkami i próbując odstraszyć krwiożercze żaby. W obozie czekała na nas warta nocna z kolacją, która ostatecznie odegnała od nas wspomnienie kalasznikowa i 11 sekund.

Dzień IV – u plastunów. „DJAKUJE-MO!”

Andrew, komendant obozu, to był nasz człowiek. Kupił dwa bochenki chleba na dwa tygodnie dla 60 plastunów. Po wspólnym apelu i przemowach komendantów Kamil dostał harca. Musiał przez cały dzień chodzić w kapoku, którego zapomniał zwrócić panu Michałowi od kajaków lub oddać go właścicielowi mieszkającemu w wiosce nieopodal obozu.

Gdy tylko Kamil założył kapok, utracił swoje dobre imię, a ludzie, których kochał i którym ufał zaczęli go gnębić.

Próbując uciec do lasu, człowiek-kapok został otoczony przez swoich przybocznych Adama, Gołębia i Stasia i tylko interwencja Knapa i Bergusa uratowała go przed zdeptaniem.

Gdy już pozbyliśmy się ciała, pomogliśmy plastunkom w pionierce. Paweł Pasza szlachtował oset maczetą, Budzik projektował suszarnię z tego, co znalazł w lesie, Adam i Karol w pocie czoła korowali maszt, a ja i Knap dzielnie pilnowaliśmy karimat, aby nie odleciały na bardzo silnym wietrze. W nagrodę czekał na nas dwudaniowy obiad zrobiony własnoręcznie przez dziewczyny, bez pomocy drogiego kucharza. Lub kucharki. Przed obiadem udało nam się wygrać w konkursie teatralnym nt. losu kapusty. Pasza zjadł jeszcze obiad skautom.

Po kąpieli w zielonej rzece i dzikich grach z plastunami, przyszedł czas na obiadokolację i wymianę upominków. Tym razem po odtańczeniu krakowiaka zdobyliśmy 3 miejsce na podium.

Z Seweryniwki do księdza Adama Przywuskiego w Latyczowie zabrał nas bus o wymownej nazwie „Drift&Drugs”. Okazała się adekwatna. Na miejscu czekał na nas kolejny obiad, który wędrownicy przyjęli z jękiem. Przed snem udało nam się jeszcze odmówić po raz pierwszy na obozie kompletę.

Maciej Tomkowiak, 19.07.16 r.