Jesteś tutaj: Home » AKTUALNOŚCI » Różne » Z perspektywy Kresów I RP » Życie na Podolu pod koniec XIX – na początku XX wieku oczami Marii Sobańskiej

Życie na Podolu pod koniec XIX – na początku XX wieku oczami Marii Sobańskiej

Młoda Marynia Sobańska

– Maria z Grocholskich Hieronimowa Sobańska żyła w „ciekawych” historycznie czasach. Urodzona jeszcze w XIX wieku, stała się „świadkiem” pierwszej wojny światowej, rewolucji bolszewickiej, a potem drugiej wojny i w końcu Powstania Warszawskiego.

Jej „Wspominki nikłe” (książka autorstwa Sobańskiej) , kończą się w połowie roku 1919, kiedy — po stracie męża i syna — wraz częścią ocalałej rodziny rozpoczyna, jak sama pisze, „nasze wygnanie”. Na kartkach tych wspomnień utrwaliła życie na podolskich Kresach dawnej Rzeczypospolitej; to życie, które bolszewicka rewolucja dosłownie starła z powierzchni ziemi i próbowała wydrzeć z ludzkiej pamięci.

W 1919 roku Maria Hieronimowa Sobańska wraz z trójką dzieci dociera do Warszawy; która staje się jej życiową przystanią aż do Powstania 1944 roku.

Tu przez długie lata prowadzi społeczno-charytatywną działalność w założonym przez siebie Komitecie do Spraw Uchodźców z Podola, Wołynia i Kijowszczyzny. Pomaga też własnym dzieciom, wychowując wnuki. Straciwszy ponownie wszystko w Powstaniu Warszawskim, po kolejnej tułaczce od Krakowa przez Sprowę, Śląsk Opolski, Gliwice, ostatnie ćwierć wieku swego życia spędza w podwarszawskim Milanówku, w domu córki i zięcia, gdzie umiera 22 września 1973 roku – tak pisał o znanej Podolance Jan August Moes, polski filmowiec, autor polskiej wersji dialogowej do ponad 200 filmów fabularnych.

Dzięki uprzejmości Pana Henryka Grocholskiego, który udostępnił naszej redakcji książkę „Wspominki Nikłe” możemy opublikować najciekawsze jej fragmenty w celu przekazania atmosfery, która panowała na Podolu i na Wołyniu przed przewrotem bolszewickim – relacje Polakówi Ukraińców z carską władzą, życie duchowieństwa katolickiego na Kresach oraz zawiłości losów kilku polskich rodzin, którzy z dziada-pradziada mieszkali pod Winnicą, w Obodówce, Tereszkach i innych miejscowościach.

 

 

Dziecko, urodzone na Kresach

Jestem córką Stanisława hr. Grocholskiego (1835-1907) — syna Henryka i Xawery z Brzozowskich, oraz Wandy hr. Zamoyskiej (1846-1922) — córki Zdzisława i Józefy z Walickich.

Jedno z pierwszych zdjęć Marysi Sobańskiej zostało wykonane w KrakowieNajdawniejsze moje wspomnienie (gdy miałam wówczas półtora roku) — to moja babka (matka mamy — Józefa z Walickich Zamoyska; jej matka, Klementyna Kozietulska była siostrą Jana Hipolita spod Somosierry), którą pamiętam chorą, leżącą w łóżku w Krakowie, parę miesięcy przed jej śmiercią. I siebie też tam widzę malutką, przynoszącą Buni kwiaty—jest rok 1880.

Drugie wspomnienie, nieco późniejsze, to narodziny mego brata Zdzisława w Pietniczanach (obecnie jedno z winnickich osiedli), rok 1881 — styczeń. Pamiętam mamę w łóżku, a Zdzisia płaczącego na materacyku pod kołderką w białe i niebieskie pasy — na rękach pani Salfi, która mamę wówczas pielęgnowała. Po siedmiu latach znów ją zobaczyłam, gdy urodziła się Halusia. Później już widzę siebie—malutką jeszcze bardzo, bawiącą się z ojcem w salonie pod oknem na dywaniku, który długie lata przetrwał, dojechał do Warszawy i w Powstaniu 1944 przepadł. Największą radością moją było, gdy papa zapalał zapałkę, a ja wybuchałam śmiechem.

Gdy miałam lat cztery, a Zdziś dwa, byliśmy oboje z Bońcią w ogrodzie koło domu. W pobliżu była wkopana w ziemię beczka, do której przy- wożono wodę do podlewania kwiatów. Stoję przy Bońci i widzę jak Zdziś — mały, ale gruby i ciężki, nachyla się nad tą beczką i rzuca w nią kamyki. W pewnej chwili wpada do wody i tylko nogi wystają. Bońcia rzuca się pędem, łapie za nogi, bierze na ręce ociekającego wodą i krzyczącego wniebogłosy Zdzisia, niesie do domu, gdzie go zaraz do łóżeczka ułożyła. Rodziców natenczas nie było. Niedługo wrócili, Zdzisia zastali z gorączką, z czego wynikła ciężka i długa choroba.

Od tego wypadku pamiętam zawsze już nas dwoje, siebie i Zdzisia. Mieszkaliśmy w Pietniczanach na pierwszym piętrze, w pokoju narożnym numer 13, w baszcie. Normalnie musieliśmy spać po obiedzie. Ale nie zawsze się to udawało. Jednego razu zbudzono nas po to, by pokazać mnóstwo świeżo wyklutych, żółtych kurczątek, które ktoś dla nas przywiózł. Wielka była radość i pisk.

Bawiliśmy się przeważnie zgodnie. Zdziś miał pałasz, którym kiedyś o mało ciężko mnie w twarz nie skaleczył. A kiedy rozgniewaliśmy się na siebie, ja — chcąc go wybić — złapałam go za pasek. On, uciekając, pasek rozpiął, z rąk mi wyrwał i zamachnął się na mnie. Do paska na sznurku był przyczepiony kozik, który się otworzył i całym impetem trafił w moją prawą łydkę od wewnętrznej strony tuż przy żyle. Pełno krwi poszło. To nas otrzeźwiło… Potem kompres czyli raczej przyciśnięty opatrunek… I tak się zakończył ten epizod, którego ślad do dziś mam na wyżej wzmiankowanej nodze.

Malutki Zdzisław Grocholski - później znany winnicki przedsiębiorcaJedną z naszych zabaw, którą Zdziś lubił bardzo, a ja mniej, były polowania na dzikie zwierzęta — lwy, tygrysy, słonie etc. Zdziś chodził ze strzelbą (zabawkową) i strzelał, a ja mu napędzałam te fikcyjne stworzenia. Potem zapisywało się w „książce myśliwskiej” (zielony zeszyt) tyle-to lwów, tyle hipopotamów i innych…

W owym czasie, zdaje się miałam lat siedem, a Zdziś pięć, przyjechała pierwsza nauczycielka Angielka, Miss Anna Dyer, bardzo młodziutka. Nauczyłam się jednego słowa — butterfly — długo bowiem u nas nie była.

Bawiąc się kiedyś w konie ze Zdzisiem, włożyła mu pętlę ze sznurka na szyję, a że Zdziś się szarpał udając konia, pętla się zacisnęła. Mama usłyszała, że Zdziś się dusi i charczy. Przybiegła przerażona i bez większych komplikacji pożegnała biedną córę Albionu, która na pewno nie była tyle winna, co nieroztropna. Znalazła potem miejsce u Szembeków i bardzo ją tam lubili.

Po pewnym czasie przybyła nowa nauczycielka, Miss Mary Dziewicka (matka Angielka, ojciec Polak). Przyjechała w dzień naszych urodzin — 26 stycznia. Oboje bowiem urodziliśmy się tego samego dnia i miesiąca, tylko z różnicą dwóch lat (liczonych wówczas według starego stylu).

Te urodziny pozostawiły mi niemiłe wspomnienie z dwóch powodów: przybycia Miss Mary, a potem prezentów, któreśmy dostali, tj. dwóch pulpitów zrobionych w domu przez stolarza. Spodziewaliśmy się zabawek, a nie takiej nudnej rzeczy.

Właściwie lubiłam Miss Mary i pamiętam, że nie po angielsku z nią mówiłam, lecz po francusku i w tymże języku uczyłam się historii świętej. Z książki o bardzo ładnych obrazkach. Jak długo Miss Mary u nas była, nie pamiętam. Wiem tylko, że wyjechała z powodu choroby kogoś jej bliskiego. Prócz historii świętej uczyłam się z nią historii powszechnej, też po francusku — głównie historii Grecji. Innych lekcji nie pamiętam.

Później mieliśmy nauczycielkę Polkę z Poznańskiego, pannę Marię Kawęczyńską. Już wtedy nauki były serio. Nie bardzośmy ją lubili, ale dużo przy niej skorzystaliśmy. Była u nas trzy lata. W tym czasie, 21 maja 1888 roku, urodziła się nasza siostrzyczka Halusia. Ja miałam lat dziewięć, a Zdziś — siedem.

Wiadomość o tych narodzinach przyniósł nam ojciec, gdy byliśmy w ogrodzie. Ja się z radości rozpłakałam.
Pojawienie się siostrzyczki rozpoczęło nową epokę w moim życiu. Lalki wszelkie poszły w kąt, a miejsce ich zajęła ta prawdziwa, żywa istota, bardzo przez nas kochana. Wszelkie zajęcia przy niej pełniłam, jak przewijanie, noszenie, kołysanie, usypianie, z czasem nawet kąpanie —jako pomocnica Bońci, która już nas dwoje była wychowała.

Muszę tu wspomnieć o lalkach, zwłaszcza o jednej, którą Miss Mary Dziewicka z Anglii mi przywiozła. Wielka mniej więcej na 60-70 centymetrów, cały korpus płócienny miała, oprócz rąk i nóg, które były z masy, a głowę z wosku. Czepek twardy stale na główce, na nim jakiś z materii i dwa sznureczki pod spódniczką. Ten z niebieskim koraliczkiem powodował pisk „mama”, a z różowym koralikiem sprawiał nieoczekiwaną metamorfozę, bo główka w owej twardej powłoce obracała się i okazywała się druga twarzyczka — płacząca, zaś pisk wywoływał wrażenie płaczu. Takiej lalki nikt nie miał. Toteż imponowałam nią różnym dzieciom, a nawet dorosłym osobom, które nie mogły zrozumieć, że to ta sama lalka, nie inna. Nazywała się Lili. Bardzo ją lubiłam, kochałam nawet. Gdy w wieku lat siedmiu byłam z mamą w Wiedniu u doktora Wiederhoffera, wówczas słynnego pediatry, mama na pociechę w niemiłej kuracji kupiła mi wyprawkę niemowlęcą dla tej Lili, którą miałam naturalnie ze sobą. Ogromnie się tą wyprawką cieszyłam, wciąż zawijałam i okrywałam Liii, która została przez to zdegradowana do niemowlęctwa.

Nie mogę też pominąć milczeniem dużej lalki Kasi, o ruszających się członkach z papier mache, zamykanych oczkach i porcelanowej główce. Miała ona swoją kołyskę w domu, robioną przez naszego stolarza; miała śliczną bieliznę i sukienki, przez Bońcię szyte i haftowane. Jedna z tych sukienek, cudownie błękitna, z białym haftem, zawieruszyła się między rzeczy z Sumówki — Kasię przejęły bowiem moje dzieci — była w Warszawie, Sprowie, Gliwicach, wreszcie w Milanówku. Jako znak widomy dawnych radości coraz to pojawiała się z odmętów porządkowanych rzeczy. Kolor jej uległ zatraceniu i pewnego dnia ona też przepadła, wrzucona przeze mnie do pieca w kuchni…

Na podstawie „Wspominek Nikłych” autorstwa Marii Sobańskiej, 27.02.15 r.