Jesteś tutaj: Home » AKTUALNOŚCI » Różne » Z perspektywy Kresów I RP » O Pułku Jazdy Wołyńskiej według pułkownika Karola Różyckiego

O Pułku Jazdy Wołyńskiej według pułkownika Karola Różyckiego

Źródło - www.strategie.net.plPułkownik Karol Różycki urodził się w r. 1789 na Podolu. Do wojska wstąpił w r. 1809 i brał czynny udział w kampanii tegoż roku. Został ranny w r. 1812 pod Borysowem, jako oficer ułanów. Za Królestwa Kongresowego służył przy Dwernickim w 2 pułku ułanów. W r. 1827 w stopniu kapitana. Podczas rewolucji listopadowej, w której się odznaczył słynnym marszem z Wołynia do Zamościa, doszedł do stopnia pułkownika i otrzymał krzyż „Virtuti Militarii”.

Po upadku powstania przebywał na emigracji we Francji, działając m.in. w  Młodej Polsce (od 1834 r.), a także Towarzystwie Demokratycznym Polski (od 1835 r.) i Zjednoczeniu Demokracji Polskiej. Był przeciwnikiem polityki Hôtelu Lambert. W 1842 r. związał się z A. Towiańskim i wyrzekł się idei walki o niepodległość. Jednakże w 1863 r. przybył do kraju czyniąc bezskuteczne próby uzyskania przydziału od władz powstańczych. Jest autorem Powstania na Wołyniu, czyli pamiętnika pułku jazdy wołyńskiej… (1832 r.).

W 1863 r., mając 70 lat  przybył do Lwowa, aby się oddać do dyspozycji Rządu Narodowego. Zmarł w r. 1870.

Jego piękne „Pamiętniki” doczekały się wielu wydań polskich i kilku przekładów na języki obce. Pisał w nich m.in.:

„31 maja weszliśmy do Międzyrzecza; okrzyki radosne powitały nas; były tam szkoły Pijarów, zastaliśmy młodzież naszą, nadzieję kraju, nadzieję Polski. W kilka minut każde drzewce naszych lanc ściskały młode dłonie, niezdolne jeszcze grubości ich okrążyć; ognisty wzrok tonął w naszym wzroku i rzeźwił uczucia pracą sfatygowane.

Każdy nasz koń widział przy sobie nowego jeźdźca, który zaledwie koniec grzywy z pyłu mógł mu oczyścić. „Pójdziemy z wami !” zawołali wszystkich klas uczniowie, a głos ten bez wątpienia słyszeliście całą mocą dusz waszych. Zwołałem ich do porządku; starszych przeznaczyłem w szeregi, w które z uniesieniem i pychą wstąpili, a młodszym radziłem czekać, aż ich wiek uzdolni. Słyszeliście każdego, jak rachował swoje lata, a rachunek ten nie z wiekiem, ale z miłością Ojczyzny był zgodny. Stajnia Steckiego nie była zamknięta i razem ze służbą dworu tego znakomitego Polaka, poszła powiększyć liczbę naszą.

Trzeci szwadron był dopełniony, a my po odpoczynku ciągnęliśmy dalej. Oficerowi ariergardy poleciłem, żeby z wszelką grzecznością nie pozwalał małym naszym ochotnikom iść za kolumną, ale uprzedzali oni nas i przy drodze zastawaliśmy zadyszane dzieci z płaczem i prośbą, aby je zabrać. Nie było ani dość silnych, ani dość przerażających uwag, które by wszystkich zwróciły; niektórzy z nich zatrzymali się i bez wiadomości mojej poobsiadali wozy, ze zdobytym furażem idące. Na drugi dzień szwadrony w tym samym porządku przechodziły przez Bereźno, jak wyszły z Międzyrzecza, a pod wsią Tyszycą, o milę za Bereźnem, oficer, prowadzący ariergardę, raportował mi, że kawaleria rosyjska zbliża się za nami tąż samą drogą, i że on po całym odporze, podług instrukcji, opuścił wozy z furażem, a zasłonił konie podwodowe, rannych, kasę i broń. Pozycja była leśna. Awangarda nasza wchodziła do wsi Tyszycy, za którą widać było pole, a na prawo rzekę Słucz; rozkaz mieliście iść kłusem, żeby wcześnie postawić się było można. Wychodząc ze wsi, widziałem zaraz za nią fosę, na prawo w brzeg Słuczy wkopaną, a na lewo wyciągniętą w głąb lasu; mostem przez nią przechodziliśmy, przypatrzyłem się jej i chciałem z niej, skorzystać. O sto kroków za tą przeprawą uformowaliśmy odwrotnie front ku wsi; trzeci szwadron odebrał rozkaz uformować się przy drodze za dwoma pierwszymi, o trzysta kroków z tyłu i na prawo pod lasem, który za niewielkim kwadratem pola znowu się zaczynał, już to dla asekurowania nas, a równie dlatego był oparty o las, żeby nieprzyjaciel nie mógł sił naszych ocenić. Za tym szwadronem stała kasa, ranni i broń, my dwoma szwadronami pierwszymi uszliśmy jeszcze ku fosie kroków dwadzieścia, usuwając front w lewo, żeby jego lewe skrzydło oprzeć o rzekę. Tak przygotowani, widzieliśmy, kłusem zbliżających się, nieprzyjaciół; wychodzili oni ze wsi i między wsią, a fosą formowali się do frontu. Były to dwa szwadrony strzelców konnych Derbskich pod komendą pułkownika Petersa. Oficer ten, stojąc na moście w interwalu swojego dywizjonu, kazał rozpocząć ogień karabinowy, nie mając przeciw sobie ani jednego strzału, gdyż chciałem go ośmielić przez to, do przeprawienia się przez fosę.

Trwał ogień, pamiętacie, ciągły; broń, drżącą ręką niewolnika kierowana, o 80 kroków nie niosła nam szkody; lulki nasze dopalaliśmy, a Peters jeszcze nie śmiał przejść fosy; trzeba go więc było sprowadzić na jedną z nami stronę i dlatego kazałem kłusem szwadronowi drugiemu Michała Grudzińskiego zajść plutonami wokoło, aby rozumiał, że zaczynamy rejteradę. Jakoż w tym samym momencie usłyszeliśmy moskiewskie „hurra!”, a mostem i wąskimi kilku ścieżkami przeprowadzili się moskale i stawali do frontu.

Czekaliśmy, aż się przeprawią wszyscy: „hurra” trwało, szwadron drugi galopem plutonami do frontu powrócił, las powtórzył nasze „Sława Bogu!”, ucichło „hurra”, a lance nasze już tłoczyły wrogów w fosę. „Ratujcie się dzieci!” (Spasajtieś riebiata!) zakomenderował Peters, przebił się na most przez swój front ciśniony i ucieczką ocalał. Ofiary niewoli jedne zaległy fosę i pola Tyszycy, kilkunastu w głębi Słuczy wieczne znalazło schronienie, 48 z dwoma szwadronowymi wachmistrzami w niewoli naszej było, a oficerowie za pomocą swoich koni wiernie Petersa spełnili komendę, oprócz jednego kapitana zabitego. Nic łatwiejszego nie było, jak, ścigając małą resztę, z przestrachem uciekającą, w lasach, pobić, albo zabrać w niewolę i w każdym innym czasie opuszczać taką sposobność byłoby nieroztropnością, występkiem byłoby komendanta; ale my, goniąc za wylękłym Petersem, cofnęliśmy nasz marsz, zamiast go kontynuować; z miłych pól Wołynia, zalanych wrogiem, wydrzeć się nam trzeba było, a nie szukać w samych nawet zwycięstwach korzyści. Rozporządzenie Chruścikowskiego w takim nas stanie postawiło. Goniony był jednak Peters kilkaset sążni za wieś i cały prawie furaż dostał się nam na powrót. Pamiętacie, koledzy, że na odbitych wozach znaleźliśmy powiązanych młodych naszych ochotników Międzyrzeckich, których omijając, Peters w swojej ucieczce w takim stanie dopuścił rąbać, a może i sam rąbał; bo żołnierz, który na placu lęka się zajrzeć w oczy swemu przeciwnikowi, bezbronnemu nie przebacza i na bezbronnym bez strachu wywiera całą swą srogość, bo innych laurów niegodzien. Prócz odebranych z jego mocy sześciu, zabrał on jeszcze goniących za nami dziesięcioro dzieci, cnotą tylko i chęcią dojrzałych, oraz podoficera Porczyńskiego z dwoma ludźmi, któremu pozwolono było na moment zostać w Bereźnem. Pamiętacie dwóch młodych studentów ?.

Goniąc moskali, zastaliśmy ich we wsi, w ciasnym przejściu, między budynkiem, a cmentarzem; tam oni, z wozów zsiadłszy, bronili się moskalom, kilku z karabinów swoich ranili; na koniec jeden z nich ranny, a drugi obok swojego towarzysza spał snem wiecznym, snem cnoty i miłości Ojczyzny; przeniesiony za ścianę, pod którą walczył i którą krwią swoją oblał, spoczywa pod nią, pałaszami zagrzebany. Było jeszcze z naszej strony pałaszem rannych sześciu jeźdźców i oficer Adolf Pilchowski. Tam pod Stanisławem Duninem, komendantem pierwszego szwadronu, padł także koń od kuli. 78 koni, 120 karabinów, kilkadziesiąt pałaszy i pistoletów było naszą zdobyczą. Peters, tłumacząc się ze swej straty i ucieczki, rozniósł wiadomość, że nas znalazł dziesięć tysięcy, i tym na później usłużył nam bardzo”.

Tak oto Karol Różycki opisywał swoje przeżycia i przygody Powstania na Wołyniu, w swoim  pamiętniku pułku jazdy wołyńskiej.

Paweł Glugla, 10.10.15 r.