Jesteś tutaj: Home » AKTUALNOŚCI » Regiony » Chmielnicki » Nieokielznani „żołnierze wyklęci” XVII wieku

Nieokielznani „żołnierze wyklęci” XVII wieku

Lisowczyk z obrazu Pochód lisowczyków J. BrandtaLisowczycy – zwykli najemnicy czy protoplaści ułanów? O kontrowersyjnych oddziałach zbrojnych, walczących w szeregach wojska koronnego od Renu po Morze Białe można przeczytać w artykule Małgorzaty Szczygielskiej.

Lisowczyków postrzega się jako zbrojną watahę, działającą poza strukturami wojskowymi swego kraju i walczącą jedynie we własnym interesie, jak niemieccy lancknechci, którym było zasadniczo obojętne, po czyjej stronie występują, byle dobrze im płacono. Nie do końca odpowiada to prawdzie. Oczywiście, lisowczycy często wynajmowali się na służbę cesarzowi austriackiemu, zawsze jednak za zgodą króla, a niekiedy na jego stanowczy rozkaz. Lecz równie często służyli w kraju za żołd, podobnie jak reszta wojsk narodowych, biorąc udział we wszystkich konfliktach zbrojnych ówczesnej Rzeczypospolitej: wojnie z Moskwą (1616-1618, pułkownicy: Lisowski (II), Czapiński, Rogawski), Turcją (1620-1621; pułkownicy Rogawski, Rusinowski, Strojnowski), Szwecją („o ujście Wisły” – pułkownicy Moczarski, Kalinowski i Czarniecki) i Tatarami (lata ’20 –
rotmistrzowie Czarniecki i Łahodowski).

Co ciekawe, dowódców lisowskich (zwłaszcza walczących poza granicą kraju) tytułowano hetmanami, podobnie jak atamanów zaporoskich. Świadczy to, że w pierwszej połowie XVII wieku siły zbrojne Rzeczpospolitej składały się nie z dwóch, jak się powszechnie uważa, ale z czterech osobnych organizmów wojskowych:

– wojsko koronne – z hetmanem wielkim koronnym;

– wojsko litewskie – z hetmanem wielkim litewskim;

– wojsko zaporoskie – z atamanem kozackim;

– wojsko lisowskie – z hetmanem lisowskim.

W drugiej połowie XVII wieku nie używano już określenia „lisowczyk” na określenie lekkiej jazdy, co nie oznacza, że przestały istnieć wojska walczące „po lisowsku”. W odniesieniu do wojsk walczących lancą, szablą i karabinem znaleziono inną nazwę, która jednak wypłynęła w źródłach pisanych dopiero w czasach Augusta III: ułani.
Czasem można spotkać stwierdzenie, że po latach dwudziestych XVII wieku nie ma już lisowczyków, ponieważ zostali zdelegalizowani wyrokiem sejmowym z roku 1624 głoszącym, że każdy lisowczyk to infamis i każdy może go pojmać i zabić impune [bezkarnie], a na nieruchomości i sumy pieniężne kaduk sobie otrzymać. Wyrok dodawał jeszcze: kto by był banitem, a takiego zabił, eo ipso od banicyi wolen będzie… Już w roku 1622 sejmik w Wiszni, pod wpływem grasujących tam band konfederatów chocimskich (niesłusznie utożsamianych z lisowczykami, którzy w konfederacji nie wzięli udziału), postulował w instrukcji dla posłów: lisowcików… imię ma być proscriptum i ktokolwiek takowym imieniem miałby się nazywać, ipso facto żeby był infamis. Nawiasem mówiąc, pułk lisowski walczył wówczas nad Renem, kontentując się niską wypłatą otrzymaną za Chocim, podczas gdy konfederaci nie tylko splądrowali swój kraj, ale także wymusili na sejmie znacznie wyższe wynagrodzenie – czego lisowczycy Strojnowskiego nie mogli się dopominać ze względu na to, że tymczasem zostali zaocznie wyjęci spod prawa…

Nawet walcząc za granicą, w szeregach armii austriackiej, lisowczycy podlegali przede wszystkim rozkazom króla polskiego: kiedy w roku 1635 działali z polecenia cesarza na pograniczu francuskim, otrzymali od Władysława IV zakaz walki z wojskami francuskimi, aby nie powodować zatargów z Francją. Król zasadniczo popierał obecność lisowczyków w armii cesarskiej, ale polecił im zmienić obszar działań ze względu na skargi Ludwika XIII, a oni zastosowali się do polecenia. Rozkazy przekazywała zresztą nie kancelaria hetmańska, lecz osobiście kanclerz Ossoliński, co dodatkowo podkreśla niezależność wojska lisowskiego od urzędu hetmanów wielkich.

Pochód lisowczyków, J. BrandtNazwa „lisowczycy” wywodzi się od nazwiska ich pierwszego dowódcy, pułkownika Lisowskiego, który dowodził nimi zaledwie przez dwa sezony (1615-1616), kiedy właściwe wojsko lisowskie jeszcze nie istniało. Wprowadza to pewne nieporozumienia terminologiczne, każąc traktować ich jako efemeryczne zjawisko w rodzaju „sapieżyńców” czy „piłsudczyków”, związane z osobą dowódcy, czym w istocie nie byli. Toteż niektórzy proponowali określenie „Kozak lisowski” w analogii do Kozaków zaporoskich [por. poemat Bartłomieja Zimorowica Żywoty Kozaków lisowskich], równie błędne, ponieważ kozacy pod względem uzbrojenia byli jazdą średnią, natomiast lisowczycy lekką.

Już w roku 1623 kapelan lisowczyków zwrócił uwagę, na to że ich popularna nazwa jest nieprawidłowa, i zaproponował inną, bardziej adekwatną – elearowie, która (jak to z poprawnymi nazwami bywa) nigdy się nie przyjęła. Określenie elear wywodzi się z języka węgierskiego i oznacza „straceniec”, nawiązując do straceńczego sposobu walki lisowczyków (zauważmy, że pułkownicy lisowscy ginęli średnio co rok, a co dopiero mówić o niższych szarżach); natomiast kapelan wywodził je od imienia boskiego Elohym, podkreślając swą wizję lisowczyków jako „bożych wojenników”.

Popularna była także skrócona nazwa Lisy (lub Lisowie), zwłaszcza w literaturze, co pozwalało na rozmaite gierki słowne, tak lubiane w barokowej twórczości. Nie rodzi dziś polska knieja takich Lisów – wzdychał za nimi w II połowie XVII wieku Wacław Potocki, a Olbrycht Karmanowski dodawał: Nie w Indiach, nie w krajach zamorskich zrodzeni, nie w lesie ze zwierząt, choć Lisami rzeczeni…W innym wierszu Potocki wspominał, jak wiekowy chłop liczył swój wiek od przemarszu lisowczyków, najważniejszego wydarzenia w regionie: Ile lat masz, chłopie? – Mój łaskawy panie! Jeszcze Lisy pamiętam, pasłem bydło za nie… Podobnie przedstawiono tę rzecz w utworze Nędza z Biedą z Polski idą: Dawno żeście tę nędzę wszyscy jęli klepać? – Jak ono nas Lisowie jęli często trzepać… Zaś Bartłomiej Zimorowic pisał, że …po dziś dzień niejeden Czech mdleje, z gorąca, gdy go futro lisie grzeje. Pomijając kwestię prawdziwego pochodzenia tego skrótu, nazwa „lisy” zaskakująco do nich pasowała ze względu na „lisie” fortele, będące ich specjalnością.

Podobne wyroki zapadały niemal na każdym kolejnym sejmie po roku 1624 i… wkrótce były znoszone glejtami królewskimi, gdy tylko Rzeczypospolita była w potrzebie i szable lisowskie znów stawały się niezbędne. A więc, jak zwykle konstytucje swoje, a życie swoje, ponieważ lisowczycy walczyli na „cesarskiej” aż do samego końca Wojny Trzydziestoletniej (1648), i jeszcze podczas Potopu Szwedzkiego brylował oddział pułkownika Czarnieckiego, korzystający z wszelkich osiągnięć walki „po lisowsku”, czego wyrazem było choćby słynne „rzucenie się wpław przez morze” pod Koldingą, nie mówiąc o partyzanckich metodach prowadzenia wojny. Cała sztuka wojenna nosząca miano „czarniecczańskiej” wywodziła się wprost ze szkoły „lisowskiej”: główny nacisk kładziono w niej na działania kawalerii, podzielonej na kilka grup dla oskrzydlania nieprzyjaciela; operowano zagonami, poruszającymi się komunikiem, i także od piechoty i artylerii wymagano mobilności, natomiast działań oblężniczych unikano [zob. Polska sztuka wojenna w drugiej połowie XVII w., w: Historia wojskowości polskiej. Wybrane zagadnienia, Warszawa 1972, s. 197]. Te same założenia stosował pułkownik Strojnowski podczas wyprawy na „cesarską” w roku 1622, u którego Stefan Czarniecki wraz z braćmi uczył się wojennego rzemiosła. Jan Chryzostom Pasek wprost pisał o Czarnieckim, że to żołnierz Lisowskiego jeszcze zabytku – aczkolwiek w połowie XVII wieku z różnych powodów nie wypadało nazywać późniejszego hetmana „lisowczykiem”.

Pamiętajmy jednak, że były czasy, gdy wiele sławnych osobistości starało się o urząd hetmana wojsk lisowskich, z królewiczem Władysławem Wazą (późniejszym królem Władysławem IV) na czele; on planował poprowadzić ich na pomoc oblężonemu Wiedniowi w roku 1619, lecz ostatecznie jego miejsce zajął Jerzy Drugeth de Hommonay, węgierski hrabia, skoligacony z Mniszchami i Batorymi. Według tajnych układów z cesarzem, pomoc króla Zygmunta miała być nieoficjalna, wobec protestów polskiego sejmu, co oczywiście wykluczało możliwość, by wyprawą dowodził królewski syn. Nie przeszkodziło to jednak Władysławowi finansować wojska lisowskiego z własnej szkatuły, podobnie jak to czynił kasztelan krakowski Janusz Ostrogski i inni magnaci [zob. Adam Kersten, Odsiecz wiedeńska 1619 r., w: „Studia i Materiały do Historii Wojskowości”, t. X, cz. II, Warszawa 1964].

Dopiero później uporczywe przypisywanie im wszelkich zbrodni, nawet takich, których nie mieli szansy popełnić, zmieniło ten stan rzeczy i w połowie XVII wieku przyznawanie się do związków z lisowczykami nie było już ani bezpieczne, ani chwalebne. Jednocześnie zacierano pamięć o ich „niepoprawnych politycznie” dokonaniach bojowych. Dwudniowa bitwa pod Humiennem, w której lisowczycy w sile 2200 szabel pobili zmierzającą pod Wiedeń 7-tysięczną armię Jerzego Rakoczego, zdobywając 17 sztandarów i po raz pierwszy (ale nie ostatni) w naszej historii ratując stolicę Austrii, nie ustępując bitwom pod Kircholmem czy Kłuszynem, ale kto o tym wie? Przeciwnie, już wkrótce, po powrocie do Polski pułk spotkał się z szykanami, a zamiast uznania zagrożono im… pacyfikacją przez wojsko koronne, jeśli nadal będą domagać się wypłaty zaległego żołdu. Lisowczycy dotkliwie odczuli tę niesprawiedliwość i opuszczając Polskę wiosną 1620 roku pułkownik Kleczkowski (może nieco melodramatycznie) splunął na niewdzięczną ziemię, wyrzekając się jej: nieczcią… nieuczciwą śmiercią, palem nam [tu] grożą, a rozżalone wojsko miało mu odpowiedzieć: rychło nas prowadź [na cesarską], abyśmy… ze słusznych przyczyn gniew ku braciom na nieprzyjaciela wylali. Identyczny los spotkał pół roku później drugi z lisowskich pułków, który do końca walcząc przy hetmanie pod Cecorą usłyszał, że w kraju grozi żołnierzom lisowskim raczej stryczek, niż nagroda, za splądrowanie namiotów rycerstwa, które zdezerterowało… Nic dziwnego, że tylko 50 spośród 700 ocalałych odważyło się ujawnić po powrocie do Polski, dlatego też przez długi czas pułk Rogawskiego uchodził za doszczętnie wytępiony.

Czemu tak się działo? Wyruszając w roku 1619 bez zgody sejmu (a na rozkaz królewski) by stłumić powstanie czeskie, co wplątało Rzeczpospolitą w konflikt z Turcją, lisowczycy trwale narazili się szlachcie, która jeszcze cztery lata wcześniej chwaliła ich w laudacji sejmowej za ich rajd do Moskwy (1615), przyznając Lisowskiemu w nagrodę dwie wioski. Dwulicowa polityka królewska wobec nich (Zygmunt III z obawy przed rokoszem potajemnie wydawał im rozkazy, by potem się ich wypierać) dodatkowo komplikowała tę sytuację. Wkrótce okazało się, że lisowczycy są dogodnym kozłem ofiarnym zarówno dla króla, jak i rozmaitych łowców kaduków, a po roku 1624 traktowanie wszystkich lisowczyków jako złodziei zwyczajnie zaczęło się opłacać, bo można było bezkarnie ich zabić i złupić, jako że oficjalnie zostali wyjęci z spod prawa.

Żołnierze wyklęci – to według definicji [Kazimierz Krajewski, dr Tomasz Łabuszewski, „Nasz Dziennik”, 1 marca 2011, Nr 49 (3980)] – ludzie skazani na zapomnienie, na nieistnienie w społecznej świadomości. Przez dziesięciolecia zniesławiani, opluwani, wykluczeni z narodowej pamięci… Czyż nie to samo można odnieść do lisowczyków?

List o lisowczykach, 1620 r.Sami lisowczycy stworzyli co najmniej dwa pamiętniki – Przewagi elearów polskich kapelana Dębołęckiego oraz pamiętnik chocimski pana Zbigniewskiego, jeśli nie liczyć pamiętników panów Paska i Łosia – żołnierzy Czarnieckiego. Zachowała się również w wielu odpisach słynna mowa pułkownika Kleczkowskiego powitalna cesarza Ferdynanda II w Wiedniu 1620 roku i druga, będąca jego pożegnaniem ojczyzny. Prawdopodobnie sami lisowczycy byli również autorami obozowych rymowanek, zebranych przez Władysława Magnuszewskiego w antologii Wiersze o lisowczykach [Miscellanea Staropolskie, w: „Archiwum Literackie”, VI, Wrocław 1962]. Zaś już zupełnym ewenementem jest oryginalny kodeks wojskowy, wydany dla pułku lisowskiego w roku 1623 przez Stanisława Strojnowskiego, znany pod nazwą Artykułów głogowskich. Ilu z nas wie, że powiedzenie „co ma wisieć, nie utonie” początkowo dotyczyło właśnie lisowczyków, którzy nie mogli przecież potonąć w Renie, skoro w Polsce czekał na nich stryczek?

Lisowczycy są podobno twórcami nowej techniki jeździeckiej, będącej wypośrodkowaniem pomiędzy tradycjami Wschodu i Zachodu. Pozwalała ona zarówno odciążyć konia w celu uzyskania większej szybkości i zwrotności, przez użycie lekkiego siodła na wzór tatarski i zastosowanie półdosiadu (anonimowy wiersz opisuje to obrazowo: …choć ma taki siodeł bardzo malutkiego, nie dość by go na półdupka niemieckiego…), jak również zapewniała doskonałe panowanie nad koniem dzięki szkoleniu, które trwało dwa lata (podczas, którego konie husarskie wdrażano do służby po kilku miesiącach szkolenia). Relacja z roku 1623 mówi o wojsku lisowskim: czemu wędzidła u koni tak małe? Jak na nich tak bystre konie utrzymują, jak nie spadną z tak małych siodeł, jako na nich mogą siedzieć? Czemu się po koniu w biegu pokładają? i dalej: czemu pogwizdują? Konie lisowskie przyuczano nie tylko reagować na komendy wydawane gwizdem, lecz również pokonywać rzeki wpław oraz służyć jako osłony strzeleckie dla jeźdźców – co, jak wiadomo, wchodziło w zakres szkolenia koni ułańskich do najnowszych czasów. Wystarczy wspomnieć słynne przeprawy lisowczyków wpław przez Ren pod Drusenheim (1622), przez Dunaj pod Wiedniem (1620), czy wreszcie przez cieśninę bałtycką pod Koldingą w 1656 i nieco później przez rzekę Druć, nie mówiąc już o stałym patrolowaniu wysp na Renie i brawurowym przepławieniu całego stada koni palatyna reńskiego z jednej z nich…

A co lisowczycy dali Zachodowi? Pomijając lekkie, wygodne dla koni siodła polskie, które stały się później wzorem dla całej Europy XVIII i XIX w. [za: Jerzy Teodorczyk, Wojskowość polska w pierwszej połowie XVII w., w: Historia wojskowości polskiej. Wybrane zagadnienia, Warszawa 1972, s. 180], wkład lisowczyków w europejską sztukę wojenną trudno przecenić. Do czasu konfliktu prasko-wiedeńskiego rola kawalerii na polach bitewnych Europy nieubłaganie malała, ustępując miejsca łatwiejszej w utrzymaniu i dysponującej większą siłą ognia piechocie. Jazdę uważano za broń przestarzałą i nieużyteczną w nowoczesnej wojnie; dopiero wojsko lisowskie z jego mobilnością i siłą ognia, bez trudu rozbijające zarówno piechotę, jak i jazdę przeciwnika, pokazało, jak we właściwy sposób wykorzystać potencjał kawalerii. Pod wpływem zetknięcia się z lekką jazdą lisowską (i porażek z nią) Gustaw Adolf zreformował swoją kawalerię, odrzucając karakol i wprowadzając szarże na białą broń, po nim podobne innowacje wprowadzili inni europejscy dowódcy [zob. Jan Wimmer, Piechota w wojsku polskim XV-XVIII w., w: Historia wojskowości polskiej. Wybrane zagadnienia, Warszawa 1972, s. 171].

Z powodu podobieństwa w wybieraniu dowódcy i w obyczajach, lisowczyków często mylono z Zaporożcami, dla których rzeczywiście często byli „bratnią” formacją. Działali z nimi ramię w ramię podczas traktatów w Dywilinie (1618 rok), gdy współpracowali z kozakami Sahajdacznego w terroryzowaniu ziemi moskiewskiej, choć Zaporożcom przypadło południe państwa moskiewskiego, a lisowczykom Czapińskiego północ (wtedy to mieli dotrzeć aż nad Morze Lodowate); także w czasie kampanii chocimskiej Zaporożcy i lisowczycy stacjonowali w sąsiednich obozach, poza umocnieniami polsko-litewskimi, razem urządzając „wycieczki” do obozu tureckiego. Podobno trudno było poznać garści pieprzu Elearskiego między korcem maku Zaporoskiego, ile kto w pole nie wyjrzał – pisał kapelan Dębołęcki o ich komitywie z Zaporożcami pod Chocimiem i o trudnościach w odróżnieniu jednych od drugich… „o ile kto w pole nie wyjrzał”.

Tak jak Zaporożcy, lisowczycy słynęli z pokazów dżygitki (z tym, że u lisowczyków zwała się ona „kunszcikami lisowskimi”), z których najsławniejszy miał miejsce podczas przekraczania Renu w obecności dworu arcyksięcia Leopolda. Cechowała ich skłonność do ryzykanctwa i popisywania się (mijając jedno miasteczko, przed którym z jednej strony drogi na skale stała siła mieszczan z halabardami, niektórzy z elearów rozumiejąc, iż to nieprzyjaciele – a chcąc pokazać, iżby się tam, choć tak wysoko, gdyby pozwolenie było, nie osiedzieli – zebrało się ich do dziesiątka, którzy na strzelenie z łuku od nich na drugą skałę, jeszcze wyższą, puścili się jeden za drugim grzyw końskich trzymając. Na którą cudownie wjechawszy, po niej harcowali…), a nade wszystko fantazja, tak obca Niemcom, którzy z oburzeniem obserwowali, jak w Wiedniu w 1620 roku lisowczycy wjeżdżając do sklepów kupieckich, koniom dawali migdały i wino hiszpańskie. Toteż podczas pierwszego pobytu wojska lisowskiego na Zachodzie powszechnie uznawano ich za Zaporożców i pytano kapelana: co by to za naród kozacki? Daleko li ich ziemia za Polską? Jeśli mają swojego króla, jeśli szli przez Polskę i jeśli się też ich Polacy nie bali? A uświadomieni, że to właśnie są Polacy, nie chcieli dać wiary, mówiąc: nie można rzec, aby to Polacy, bo tu często bywają, ale w takich szaciech jako my i twarzy łaskawej, a to porąbane… Lecz cóż dziwić się Niemcom, skoro nawet Zimorowic w poemacie Żywoty Kozaków lisowskich każe swoim bohaterom rozmawiać po… ukraińsku.

Tymczasem skład narodowościowy i społeczny obu wojsk znacznie się różnił. Wiadomo, że wojsko zaporoskie składało się głównie ze zbiegłych chłopów i zubożałych mieszczan, dowodzonych przez zdegenerowaną szlachtę ruską, lecz z upływem czasu coraz rzadziej spotykało się wśród nich nazwiska szlacheckie, stopniowo zastępowane przez nazwiska chłopskie. Jeszcze w czasie dymitriad zasłynął ataman kozacki Jan Zarudzki, szlachcic spod Tarnopola, ale już dziesięć lat później pod Chocimiem pośród trzynastu pułkowników kozackich tylko jednego można podejrzewać o szlachectwo, a w połowie XVII w. Kozaków zaporoskich nazywa się już wprost „hultajstwem chłopskim” [zob. Władysław Tomkiewicz, O składzie społecznym i etnicznym Kozaczyzny Ukrainnej na przełomie XVI i XVII wieku, w: „Przegląd Historyczny”, t. XXXVII, Warszawa 1947, s. 250]. Natomiast w wojsku lisowskim służyła głównie drobna szlachta, a jedynie ciurowie rekrutowali się spośród chłopstwa. Kiedy w roku 1619 zaciągano lisowczyków na „cesarską”, baron zu Wolckhenstein przedstawiał ich arcyksięciu w liście: najsamprzód są Lisowczyki, wszyscy sama szlachta, przebrany żołnierz… Potwierdzają to zestawienia składu osobowego późniejszych chorągwi lisowskich, gdzie znacznie przeważają nazwiska polskie i szlacheckie, aczkolwiek początkowo zdarzali się wśród nich również Tatarzy i sporo Dońców (których Lisowski otrzymał w 1614 roku w spadku po atamanie Andrieju Nalewajce), a także Moskwicini, Niemcy, Walonowie, Cyganie i Żydzi, był też ponoć nawet jeden Murzyn [zob. Władysław Magnuszewski, Z dziejów elearów polskich, Warszawa-Poznań 1978, s. 182].

Za to bardzo interesująca jest kwestia zbieżności barw wojskowych między lisowczykami a Niżowcami i ich spadkobiercami. Wojsko lisowskie tradycyjnie używało barw czerwono-czarnych i dokładnie te same kolory stały się później barwami powstania Stieńki Razina przeciw władzy carskiej (lata ’70 XVII w.) – na czele wołżańskiej flotylli Razina płynęły dwa okręty, czarny i czerwony, wiozące patriarchę Nikona i ocalonego carewicza, którzy mieli zająć miejsce dotychczasowego patriarchy i cara. Jak wiadomo, później barwy te przejął ukraiński ruch wyzwoleńczy spod znaku UPA.

Lisowczyków i Zaporożców obawiano się nie tylko jako żołnierzy, ale również jako… czarowników, którzy zawarli pakt z diabłem. Nie bez powodu tak pod Cecorą, jak i Chocimiem kazano im biwakować poza głównymi obozami polskimi i nie posyłano im posiłków, nawet, gdy o nie prosili, a jeden z diariuszy chocimskich stwierdza zagadkowo: tamże dopiero z dział do Kozaków i Lissowskich parzyć poczęli, ale to ludzie z trzema duszami, niełatwo ich czarna dusza ujrzy i ubije… Legenda przypisywała lisowczykom pewne nadprzyrodzone moce, takie jak odporność na zranienia, a nawet nieśmiertelność; kapelan Dębołęcki wspomina, że pytano go na Zachodzie, jeśli się ich broń albo kula ima? Przywołajmy relację Jędrzeja Kitowicza za czasów panowania Augusta III o zaporoskich hajdamakach, którzy kule z samopałów zmiatają z siebie ręką jak komary, dlatego zabić ich można wyłącznie z łuku…
Bartłomiej Zimorowic podaje diaboliczne uzasadnienie tej nietykalności „Kozaków lisowskich”: a żeby lepszy pokój aż do śmierci mieli, z piekłem wrzącym przymierze na dziesięć lat wzięli. Podobne uzasadnienie przytacza nawet kapelan Dębołęcki, zmieniając nieco jego wymowę: dopiero heretycy plwali, mówiąc: (…) tego szelmy polskiego nie masz od tego świata precz, bo go Pan Bóg nie chciał do nieba, a diabeł się go bał [wziąć] do piekła, coby [mu] go nie zepsował. Toteż relacje protestanckie przedstawiają pułkownika Lisowskiego jako czarnoksiężnika, potrafiącego zmieniać kształty, prowodyra złowrogich Diabłów-lisowczyków, a moskiewskie Opisanije Szymona Azarina dodaje do tego kilka cudów – wypadków, jakim mieli ulegać pułkownicy lisowscy pod prawosławnymi monastyrami, widoma oznaka Bożej ręki (Lisowski miał niespodziewanie stracić przytomność podczas oblężenia klasztoru Troickiego, Czapiński zaś miał zostać zabity przez klasztornego pachołka itd.).

Pamiętnik kapelana Dębołęckiego wyjaśnia, skąd brały się legendy o lisowskiej nieśmiertelności. Zaważyła tu taktyka „tatarskiego tańca”, czyli udawanej ucieczki w rozsypce i nagłego nawrotu, chętnie stosowana przez lisowczyków, a nieznana na Zachodzie. Czasami, jak pod Humiennem, manewr ten był rozłożony na dwa dni, a lisowczycy wracali z kontruderzeniem dopiero wtedy, gdy przeciwnicy byli już upojeni zwycięstwem i zawartością baryłek z lisowskiego obozowiska. Niekiedy do dowództwa przeciwnika biegły już wieści o zwycięstwie, by następnego dnia okazywało się, że Polacy nie zginęli, a zgubili, i nie swoich, a Węgrów… Jak podsumowuje kapelan: od tego czasu rozumieli, a nawet i w głos mawiali, że iż choć ich nieraz pozbijamy, to znowu zmartwychwstaną, zaczem szkoda ich drażnić; bo lubo przegrywają, to przecie imając, wiążąc i bijąc, lubo wygrywają, to jeszcze gorzej. „Zgoła jako diabeł śle go, z obydwu stron rogatego”.

Pomocne w tworzeniu legendy były także wypadki przydarzające się poszczególnym żołnierzom. Dalsza część historii o lisowczykach, którzy wjechali na skałę dla postraszenia mieszczan bamberskich, mówi, że jeden z nich spadł razem z koniem jak z najwyższej kamienicy, lecz po chwili otrząsnąwszy się oboje, wsiadł na konia i zaraz po polu biegał. Zatem oni [mieszczanie] rozumiejąc, iż to tak wszyscy pospolitym obyczajem i ich konie szwankować nie mogą (…), krzyczeli (…)winszując mu zdrowia i ciesząc się z takiego ludu na pomoc katolikom. W innym miejscu pamiętnika kapelana przytoczona jest podobna historia o pacholiku, który wpadł w ręce niemieckich chłopów, a ci, nim go powiesili, wypytali go dokładnie, jeżeli on człowiek, jeżeli zna Boga, jeśli umiera itd. Upewniwszy się, że mają do czynienia z człowiekiem, a nie siłą nieczystą, zaprowadzili go na skałę szubieniczną celem powieszenia, a wtedy pacholik wyrwał im się i skoczył w nurt Luthery (a potem przez trzy dni gonił swój pułk), mniemanie po sobie zostawiając, iż wszędy się tak umieją od śmierci wykręcić, i że ich zatem szkoda było drażnić.

Tego typu komentarze stały w oczywistej sprzeczności z faktem, że u lisowczyków śmiertelność była najwyższa spośród wszystkich rodzajów wojsk, a ich kadra oficerska zmieniała się niemal co sezon; jeśli takie straty ponosił korpus dowódczy, można sądzić, że wśród niższych szarż było jeszcze gorzej. Pułkownik Lisowski padł na apopleksję w roku 1616 pod Starodubem; jego brat zginął w niewyjaśnionych okolicznościach dwa lata później; następny dowódca, Czapiński, poległ pod Moskwą w październiku 1618 roku; Rogawski został ciężko raniony pod Cecorą w 1620 roku; Kleczkowski zginął pod niemieckim Horn w marcu 1620 roku, trafiony kulą z muszkietu; Rusinowski, ciężko ranny pierwszego dnia bitwy chocimskiej, nie dożył końca oblężenia; Strojnowski zginął w roku 1626 jako ofiara „łowców kaduków”… Porównajmy to z takim pułkownikiem husarskim, Marcinem Kazanowskim, który bez szwanku wyszedł z wojny inflanckiej (1600-1605), potem wojował pod Kłuszynem, Moskwą, Cecorą, Chocimiem, by wreszcie zostać hetmanem wielkim koronnym i zdobywcą Smoleńska w wojnie 1633 roku. U lisowczyków skład osobowy kadry dowódczej zmienia się rokrocznie, a większość oficerów z roku 1617 w roku 1621 już nie żyje. Spod Cecory wróciło 700 lisowczyków z 1500 (a ujawniło się zaledwie 50, z obaw przed stryczkiem), w Chocimu pod koniec września z 1200 lisowczyków zdolnych do walki pozostało kilkuset, przy czym poległ ich pułkownik i dwóch rotmistrzów. Opisując szturm Moskwy w roku 1618 Jakub Sobieski podaje: w koniach szkoda i u lisowczyków, i u rajtarów przecie była, i ludzi nam nastrzelano, zwłaszcza z wojska lisowskiego…

Oprócz nieśmiertelności, lisowczykom – zawodowym żołnierzom – przypisywano też nadludzką intuicję w sytuacjach kryzysowych. Opisując pogrom pod Enzersdorfem, gdy na obóz pijanych lisowczyków napadli powstańcy węgierscy, kapelan zaznacza: rzecz też godna uwagi, jako to wojsko, a co większa i ciurowie jego, tak roztropni są ludzie czasu potrzeby, co w kwaterze dopijając ledwie jeden drugiego widział [!], skoro ich (języka niewiadomych, pól i lasów nieświadomych) o północy tak rozgromiono… wnet potem, godzina albo dwie na dzień, wszyscy się nie inaczej, pewnie tylko węchem zgromadzili… Ów „psi węch” charakteryzował ciurów lisowskich także w bardziej przyziemnych sprawach: ja wierzę, że on ma coś w nosie, bo tak wnet wynajdzie, jako pies po rosie… – pisze anonimowy poeta o niemożności ukrycia czegokolwiek przed lepkimi rękami ciurów.

Co robił lisowczyk po definitywnym powrocie z „cesarskiej”? Zdobycze, jakie mieli zagarnąć w krajach cesarskich, były podobno tak bajeczne, że bez trudu powinny zabezpieczyć ich finansowo już do końca życia. Rzeczywiście niektórym udało się dzięki tym wyprawom wydźwignąć finansowo, a nawet dochrapać szlachectwa, jak Idziemu Kalinowskiemu, wcześniej znanemu jako Iśko Kalyna. Jednak los większości lisowczyków bywał zupełnie inny.

Jeśli nawet udawało im się przeżyć do końca kampanii, co w wojsku lisowskim wcale nie było takie łatwe ani częste, żołnierze musieli liczyć się z tym, że po powrocie do kraju prędzej czy później dosięgnie ich wyrok infamii z roku 1624 i padną z ręki jakiegoś łowcy kaduków albo innego banity, który w ten sposób zechce uzyskać ułaskawienie (spotkało to pułkownika Strojnowskiego w roku 1626). Lepiej było nie opuszczać oddziału zbyt pochopnie, lecz o ile akurat nie toczyła się jakaś wojna i król nie potrzebował wojsk lisowskich, przemieszczanie się zorganizowanymi rotami podpadało pod konfederację i groziło uderzeniem wojsk koronnych (jak było w latach 1620 i 1625). Gdyby jednak posłuchać rozkazu królewskiego o rozejściu się „z kupy” i rozjechaniu do domów, można było zostać napadniętym przez spokojnych mieszczan, wśród których krążyły legendy o lisowskich łupach (jak było w roku 1622 w Głogowie). Co zatem pozostawało?

Zacznijmy od drogi legalnej (a więc „prawem”, jak to określał Władysław Łoziński). Tylko nieliczni znaleźli zatrudnienie w regularnej armii koronnej; za szczęściarzy mogli się uważać Mikołaj Moczarski i Idzi Kalinowski, dowódcy wypraw na „cesarską” z lat 1623-1626, walczący w Italii przeciw Wenecjanom i broniący Lombardii przed wojskami francuskimi, którzy w roku 1626 zostali wezwani do kraju z powodu wojny ze Szwecją. Wsławili się w walkach o ujście Wisły – Moczarski zdolnościami dowódczymi, Kalinowski niekarnością, za którą został wyrzucony z wojska i zapewne padł ofiarą łowców kaduków, bo słuch o nim ginie. Moczarski natomiast doczekał się godności pułkownika husarskiego w wojnie pod Moskwą w latach 1633-1634, a jego postać posłużyła za pierwowzór Kmicica z Potopu: watażka i przywódca hultajskiej „kompaniji”, który dzięki osobistym zaletom awansuje na regularnego pułkownika JKM. Na „cesarską” Moczarski już więcej nie chciał chodzić, mimo, że król proponował mu to w roku 1635 jako doświadczonemu dowódcy lisowczyków: odmówił, tłumacząc się nieprzyjemnościami, jakich miał doświadczyć podczas ostatniej wyprawy… Miał zresztą dobre przeczucie, gdyż jego zastępca Noskowski, który poprowadził kontyngent lisowczyków do Austrii, nigdy nie doczekał się wypłaty żołdu za tą kampanię.

Lisowczyk Juliusza Kossaka wg obrazu Rembrandta: koń poprawiony anatomicznie, za to błąd czapki pozostał, w oryginale była mniej rozłożystaDoświadczenie nabyte w wojsku lisowskim przydało się do walk z Tatarami, których wielki najazd zimą roku 1623/1624 odpierał Walenty Rogawski na czele roty lekkiej jazdy w szeregach armii hetmana Koniecpolskiego. Także Stanisław Łahodowski, rotmistrz lisowski z roku 1619, oraz Paweł Czarniecki, który wraz z kilkoma braćmi udawał się na „cesarską” w latach 1619-1621, zasłynęli jako niezrównani pogromcy Tatarów. Obaj brali udział w zwycięskiej bitwie z ordą budziacką Kantymira pod Martynowem; Łahodowski miał tam uderzyć na Tatarów jako pierwszy ze swą rotą. Paweł Czarniecki walczył później ze Szwedami o ujście Wisły i pod Gniewem jako pułkownik kozacki w wojsku hetmana Koniecpolskiego. Podobnie jak Moczarski, z powodzeniem stosował taktykę lisowską przeciw mało mobilnym wojskom szwedzkim (jego specjalnością były walki podjazdowe i zwiad), zmuszając Gustawa Adolfa do zreformowania swej armii. Ceniono go za niepospolitą odwagę i talent dowódczy – pod Hammersteinem miał ze swym pułkiem znieść kilkakrotnie silniejszy oddział przeciwnika. W 1629 znowu poprowadził wojska lisowskie na „cesarską”, lecz wrócił cztery lata później, by pośpieszyć z królem Władysławem IV przeciw Moskwie.

O karierze w wojsku koronnym jego młodszego brata Stefana nie trzeba nikomu opowiadać. Fakt, że były lisowczyk, prowadzący wojsko lisowskie na „cesarską” w latach 1630-1631, jako jedyny w historii nie-magnat dosłużył się godności senatora (jako wojewoda ruski i hetman polny koronny), mówi sam za siebie.

Inną drogą poszedł kolejny z braci Czarnieckich, Dobrogost, również zaczynający służbę w szeregach lisowczyków, który po powrocie do kraju, nie godząc się na demobilizację, przeszedł ze swoim oddziałem na Zaporoże i został pułkownikiem wojska zaporoskiego. Jego brat Marcin, wróciwszy z cesarskiej w 1625 roku, najął się na służbę w prywatnych wojskach Wiśniowieckich, gdzie służył najpierw jako rotmistrz, później pułkownik.

Lekka jazda ułańska miała pojawić się w Polsce dopiero w połowie XVIII wieku; w Regulaminie jazdy z lat sześćdziesiątych XVIII w. z ułanów sformowano pułki Straży Przedniej (w przeciwieństwie do husarzy i pancernych, którzy tworzyli brygady Kawalerii Narodowej). Już wtedy na wyposażenie ułanów składały się szable, lance oraz karabiny, co przetrwało w niezmienionej postaci aż do czasów II Wojny Światowej.

Potoczna legenda wywodzi wojska ułańskie od lekkiej jazdy tatarskiej, używanej głównie jako poczta, w której służyli spolonizowani Tatarzy z Wielkiego Księstwa Litewskiego, a sama nazwa „ułan” ma pochodzić od tatarskiego słowa „oghłan”, które oznacza „junak”. Inni wywodzą nazwę „ułan” od nazwiska Aleksandra Ułana, dowódcy jazdy tatarskiej w wojsku Augusta II, albo Mohammedta Ułana, który dowodził oddziałem tatarskim w czasie wojen batoriańskich. Jednak już u zarania swego oficjalnego istnienia (XVIII wiek) w ułanach służyła głównie drobna szlachta, a nie Tatarzy, co upodabnia tę formację raczej do lisowczyków. Ponadto chorągwie tatarskie aż do drugiej połowy XVII wieku nie były wyposażone w broń długą (lance), a lisowczycy tak.

Tak samo, jak w czasach napoleońskich Ułani Nadwiślańscy, dwieście lat wcześniej lisowczycy świetnie sprawdzali się na polach bitewnych Wschodu i Zachodu, stanowiąc wzór dla podobnych rodzajów wojsk w innych armiach. Eksperymentalna broń pomysłu hetmana Chodkiewicza okazała się najnowocześniejszym typem jazdy w Europie, który (pod względem uzbrojenia i wyszkolenia) w niemal niezmienionej postaci przetrwał do XX wieku, kiedy husaria, rajtaria i dragonia dawno odeszły w zapomnienie. I czy tylko przypadkiem słowo „ułan” oznacza właśnie „czerwony”, w nawiązaniu do koloru pierwszej z lisowskich chorągwi?

Na podstawie artykułu Małgorzaty Szczygielskiej (http://www.ksopit.pl)

GK

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *