Jesteś tutaj: Home » AKTUALNOŚCI » Regiony » Żytomierski » Mieszkańcy Płocka o Żytomierzu

Mieszkańcy Płocka o Żytomierzu

Cmentarz polski w Żytomierzu. Mogiła ojca i przybranej matki I.J. PaderewskiegoNa obchody 1131 rocznicy „urodzin” miasta Żytomierz z Polski przybyła delegacja z partnerskiego miasta Płock. Anna Lewandowska, członek delegacji, opisała swoje wrażenia nt. pobytu w Żytomierzu w artykule, opublikowanym w płockich mediach. Zamieszczamy najciekawszy fragment jej opowieści, dotyczący Żytomierza.

W Żytomierzu czekali na nas już o 16 godzinie, bo wtedy zaczynały się oficjalne uroczystości urodzinowe miasta (1131). Przysięgam, bardzo chcieliśmy zdążyć, jechaliśmy od 6 rano, ale nie dało rady. Po przygodzie zaraz na wstępie ukraińskiej trasy, kiedy milicjant chciał nam wlepić mandat za przekroczenie prędkości i pokazywał na radarze 90 km (choć nigdzie wcześniej nie było żadnego ograniczenia), pan Remek za nic nie dał się namówić na mocniejsze ciśnięcie na gaz. No i wylądowaliśmy przy hotelu Ukraina, w którym zarezerwowano nam nocleg, dopiero ok. godz. 22. A tam stoi wicemer Aleksander Boczkowski, Wiktoria Laskowska i inne osoby i – szybko, szybko, musicie zwiedzić Muzeum Kosmonautyki! Bo twórcą tej dziedziny jest urodzony w Żytomierzu Korolow, a mieszkańcy są bardzo dumni ze swoich sławnych ludzi. Nie tak dawno odkryli, że w Żytomierzu mieszkali dziadkowie Marksa i Lenina. Lenin wprawdzie nie był zbyt dumny z przodka i wszystkie dokumenty z tym związane zostały przez Sowietów zniszczone. Ale… – nasi rozmówcy mają złośliwą satysfakcję – zachowały się dawne akta sądowe, z których wynika że dziad Lenina był karany… jako bimbrownik!

Zostawimy bagaże i już nas wiozą. W muzeum jest mrocznie i ciekawie, jest model sputnika, autentyczny fragment kapsuły statku kosmicznego… Jednak wicemer Boczkowski przeprasza, bo wojskowi, którzy nam towarzyszą, zaraz będą musieli odejść, a czeka wspólny bankiet powitalny. Wiozą więc nas do pałacu ślubów, ślicznego zabytkowego budynku, w progu którego witają dwie panie z włosami misternie zaplecionymi w korony, w których połyskują perełki.

Tu po raz pierwszy poznajemy zwyczaj toastów. Pierwszy zawsze wygłasza osoba najważniejsza. Drugi – najczęściej gospodarz obiektu. Trzeci jest zawsze „za żenki”, kobiety. Tradycyjnie powinno być tak, że kobiety wysłuchują go, siedząc panom na kolanach, ale teraz wystarczy, że mężczyźni stoją, a panie nie. Powinien go wznieść wojskowy. Czwarty wygłasza kobieta – „za czołowików”, mężczyzn. A potem – to już w zależności od okoliczności. Aha, i nie ma tak, że toast wzniesie ktoś, kto się pierwszy dorwie do głosu, powinna być osoba wywołująca do tej zaszczytnej funkcji. I nie ma zdawkowego „na zdrowie”, toast jest kilkuminutową tyradą. Picie za kobiety poprzedzone jest np. wyliczeniem matek, sióstr, żon, które są podporą i ostoją całego życia.

Na szczęście nikt nie zmusza do picia mocnych trunków do dna, a zapewniam, że można przeżyć 17 toastów z jedną tylko lampką wina. Jeśli zaś ktoś woli wódkę, to zakąsza największym przysmakiem – wędzoną słoniną. O dziwo, jest naprawdę pyszna!

Żytomierz to miasto szczególne, wielonarodowościowe. Oficjalnie zarejestrowanych jest 29 grup narodowościowych. Najliczniejsza to oczywiście Ukraińcy. Potem Rosjanie, na trzecim miejscu Polacy, dalej Niemcy, Czesi, Ormianie…

– Ale gdyby liczyć pojedynczych przedstawicieli różnych nacji, to jest ich ze sto. Bo u nas mieszka nawet człowiek z Turkmenii – mówi Aleksander Boczkowski.

Weronika Laskowska opowiada, że w całym obwodzie (województwie) żytomierskim jest oficjalnie 50 tys. Polaków. Czyli tych, którzy mają Kartę Polaka. – Ale nieoficjalnie jest ich 250 tysięcy – twierdzi Wiktoria i z wyrzutem patrzy na wicemera, który nie mówi po polsku (- Ale wszystko rozumiem! – zapewnia Boczkowski) i karty dotąd nie wyrobił.

W mieście jest dziewięć cerkwi, zarówno tych pod patriarchatem kijowskim, jak i moskiewskim, pięć kościołów katolickich, są zbory ewangelickie, synagoga, a niedługo pewnie zacznie się budowa meczetu, bo i muzułmanie organizują się jako grupa wyznaniowa. Nikt nikomu w drogę nie wchodzi. Choć przez sytuację polityczną prawosławni odchodzą od patriarchatu moskiewskiego, to modlą się w ich cerkwi, bo Bóg jest tu i tu. A w katolickiej katedrze pali się, na wzór prawosławny, cieniutkie świece kadzidełkowe w szczególnej intencji.

Z określeniem Kościół katolicki problem ma proboszcz katedry żytomierskiej i kapelan Polonii Jarosław Giżycki, który wygląda jak kleryk, a niedługo skończy już 50 lat! – Tak, tak, ja tylko tak wyglądam – śmieje się. Na Ukrainę przyjechał z Wrocławia 25 lat temu. – Tu, jak się mówi, że coś jest w Kościele katolickim, to nikt nie wie, o co chodzi – opowiada. – Dopiero jak się powie: „kościół polski”, to od razu wszyscy kojarzą! A przecież to nie jest Kościół narodowy, katolicyzm jest dla wszystkich! I ja muszę to stale tłumaczyć.

W dni powszednie w katedrze odprawiana jest jedna msza po ukraińsku i dwie po polsku. W niedzielę – trzy po polsku i cztery po ukraińsku. Świątynia jest wtedy zawsze pełna ludzi.

Ksiądz Jarosław to bardzo miły i kontaktowy człowiek, przychodzi na spotkanie z nami do Centrum Polskiego. Wiktoria podaje czerwone wino i… oczywiście muszą być toasty. Ksiądz poddaje się temu ceremoniałowi spokojnie i z uśmiechem, ćwierć wieku na Ukrainie robi swoje. Był taki zabawny moment: stale nam towarzyszący Aleksander Boczkowski patrzy znacząco na zegarek (program był ogromnie napięty) i zaczyna nas poganiać słowami: „ruchajemsja, ruchajemsja” (ruszajmy się, pospieszmy). No trudno, skojarzyło nam się i ryknęliśmy śmiechem. Wicemer spojrzał na księdza wzrokiem pełnym zdziwienia, a ten odpowiedział: – Tego panu nie będę tłumaczył, ale… niech pan już tak do nich nie mówi.

Wiktoria walczy, żeby na Ukrainie były szkoły z wykładowym językiem polskim. Ale brakuje nauczycieli i podręczników dopasowanych do ukraińskiego programu nauczania. W Żytomierzu w siedmiu szkołach polski jest językiem dodatkowym, a ok. pół tysiąca osób uczy się go w szkole niedzielnej.

Polskość w Żytomierzu jest wszechobecna. Na ulicy z Wiktorią Laskowską mnóstwo osób wita się po polsku, znają ją. Jest w Żytomierzu polski cmentarz, założony już w 1762 r! Rozległy, położony bardziej w lesie niż parku, bardzo zniszczony. Polskie organizacje robią co mogą, żeby ratować kolejne mogiły. Tu są pochowani m.in. syn Stanisława Moniuszki Bolesław, rodzice Ignacego Paderewskiego, w ogóle polskich nazwisk jest mnóstwo. Szczególną czcią otaczana jest pamięć także tu pochowanego ks. kanonika Andrzeja Fedukowicza. Żył w latach 1875 – 1925. NKWD aresztowało go, bo nie chciał oddać kościoła i obrazów, jakie w nim były. Bardzo go męczono, bito, w końcu został wypuszczony, ale ogłoszono, że podpisał zrzeczenie się zwierzchności papieża. On sam stanowczo temu zaprzeczał, mówił wszystkim, że nic takiego nie zrobił. Ludzie przyszli do niego: – Niech się ksiądz ratuje, my księdza na wozie pod słomą wywieziemy – błagali. Nie zgodził się, „bo tu jest moja ziemia”. Wszedł na wzgórze, oblał się ropą i podpalił. Chcieli go ratować, ale ksiądz zmarł. – Staramy się z naszym Kościołem o beatyfikację księdza Fedukowicza – opowiada nam Wiktoria Laskowska.

Obywatelem Żytomierza był Ignacy Paderewski – przez to, że kupił dom w tym mieście. Dla swoich rodziców, którzy zamieszkali w Żytomierzu, dla siostry Marii, która uczyła w miejscowej szkole muzycznej. Po rewolucji on sam nie miał już prawa wstępu do miasta. Siostra zmarła w nędzy w połowie lat 50. ubiegłego wieku. A w 1991 r. doszło do sensacyjnego odkrycia – w domu Paderewskich odkryto zamurowany, tajny pokój. Stał w nim fortepian Ignacego, były książki podpisane jego ręką i sześć jego nieznanych utworów. Ukraina odzyskała już wolność, ale tamtejsi Polacy bali się, że sowieci mogą zniszczyć te pamiątki, przekazali je Polsce.

U nas nie jest tak jak wokół Lwowa, skąd po wojnie były repatriacje – mówi nam Wiktoria. – Żytomierz wcielono do Rosji już po drugim zaborze, więc my tu po prostu jesteśmy i… od dwustu lat kultywujemy naszą mowę i obyczaje. Jesteśmy silni. Ale gdyby były repatriacje, wielu wróciłoby do ojczyzny…

Laskowska pokazuje nam jeszcze wiele tablic, które świadczą o polskości miasta. Na przykład pierwszym dyrektorem artystycznym żytomierskiego teatru był Józef Kraszewski, a ekonomicznym – ojciec Josepha Conrada Korzeniowskiego.

Jest biednie. Kiedy przyjrzeć się ludziom z bliska, widać, że ubrania wielu z nich, choć schludne, są znoszone, solidnie podniszczone. Na ulicach wiele jest starych, rozwalających się aut. Choć i tych wypasionych też nie brakuje. Galeria handlowa w Żytomierzu bije na głowę każdą z płockich, ale ceny są nie na tutejsze pensje. Dla nas tani jest alkohol (ok. 10 zł za pół litra czy butelkę dobrego wina), papierosy (wychodzi po 2-3 zł za paczkę), lokalne jedzenie. To importowane, także z Polski, ma już „normalną” cenę. Czynsz za mieszkanie ok. 40 m kw. wynosi 600 hrywien, niemal połowę pensji. – Jeśli dwie osoby pracują, to jeszcze da się wyżyć, jeśli jedna, to… – nasza przewodniczka Wiktoria tylko macha ręką. Takie mieszkanie można kupić za 100 tys. zł, dom – za 400 tys. zł.

Mer Lubow Cymbaluk mówi, że największym problemem miasta jest brak inwestorów, ma nadzieję, że obecne rozmowy z dużą firmą szwajcarską przyniosą owoce. Bezrobocie jak w całym kraju, na poziomie 10-12 proc. Miasto stara się mimo wszystko. Cymbaluk jest merem od półtora roku, wybrano ją po tym, jak wybuchła wojna, pozbawiając stanowiska jej poprzednika. Boczkowski właśnie kończy pełną pięcioletnią kadencję, za moment nowe wybory. Pani Lubow zdążyła kupić 31 nowych trolejbusów, kolejne ważne zadanie to zmiana ogrzewania z gazu (Rosja przykręca kurek) na węgiel, pelet, drewno. Miasto przyjęło też 380 uchodźców z okolic Donbasu, część już wyjechała, część znalazła pracę i się usamodzielniła. Jeszcze tylko 100 osób korzysta z miejsc w hotelu komunalnym. Odkąd pieniądze na ich utrzymanie daje państwo, władzom lokalnym jest trochę lżej.

To, że ludzie jeżdżą do Polski, wynika z ich bardziej złej sytuacji materialnej. Kiedy na święta Bożego Narodzenia płoccy harcerze zawieźli, w porozumieniu z Wiktorią, 200 paczek żywnościowych i z różnymi innymi rzeczami, głównie dla starych, chorych, leżących Polaków, polały się łzy. Bo raz, że usłyszeli polską mowę, a dwa… Dwa, że gdyby nie te paczki, ci starzy ludzie w święta głodowaliby, nie mieli co na stół postawić.

Żyto-myr – miasto chleba i pokoju. Tak tłumaczą nam mieszkańcy znaczenie nazwy. Urodziny Żytomierza w tym roku były szczególne. Na cmentarzu wojskowym są mogiły 23 poległych w wojnie w ub. roku żołnierzy z tego miasta (tu stacjonują dwie dywizje). Boczkowski z trudem nam o tym opowiada, ma łzy w oczach, był na każdym pogrzebie. Nad grobami powiewają ukraińskie flagi, stosy kwiatów świadczą o bolesnej pamięci. Jakiś człowiek, wujek jednego z poległych, stawia na grobie kieliszek, nalewa do niego wódkę i w duszy rozmawia „ze „swoim chłopcem”…

W całym mieście składane są kwiaty pod tablicami ze zdjęciami zabitych na kijowskim Majdanie, jest wśród nich żytomierzanin. Dlatego wszędzie słychać życzenia przede wszystkim pokoju. To teraz najważniejsze. I tego, by wejść do Europy, uwolnić się od putinowskiej Rosji.

Nie spodziewaliśmy się jednego – że nasza obecność tam będzie tak ważna. Na każdej uroczystości jesteśmy witani niezwykle ciepło, na bankietach prawie każdy toast zawiera słowa wielkiej wdzięczności dla Polski, zapewnienia o przyjaźni za pomoc, za wsparcie. – Podziękujcie za wszystko Płockowi – słyszymy.

Ale obchody mają też stałe, tradycyjne punkty. Na przykład Święto Chleba, piękne, dekoracyjne bochny pysznią się na straganach tradycyjnego jarmarku. Jest też parada wózków dziecięcych – w ten sposób mamy są „wyciągane” z domów i mogą z dziećmi uczestniczyć w uroczystościach. Wózki są udekorowane niesamowicie barwnie, wiele jest niebiesko-żółtych, jak flaga Ukrainy.

W niedzielę idziemy z panią mer do szpitali na oddziały położnicze – stara tradycja nakazuje, by każde dziecko urodzone w urodziny Żytomierza dostało upominek od władz miasta. Szpitale budzą nasz podziw, są nie tylko bardzo nowoczesne, ale też barwne, ciepłe, domowe. Od 10 lat na Ukrainie wprowadzone są porody rodzinne. Nie ma sal porodowych, każda mama ma do dyspozycji swój pokój – z łóżkiem porodowym, sprzętem ułatwiającym ten proces, przewijakiem i łóżeczkiem dla maluszka, swoim łóżkiem, które często nakryte jest niemal królewską kapą, firankami w oknach, łazienką i obowiązkowo kanapą dla taty. Cóż, trzeci toast obowiązkowo „za żenki”, więc im się takie warunki należą. Ale kiedy pytamy, czy na innych oddziałach też tak jest, wicemer Aleksander tylko rozkłada ręce i kręci głową.

Chyba wszyscy mieszkańcy (a jest ich ok. 270 tys.) wylegli na ulice Żytomierza. Nieliczni, co tu ukrywać, chodzą pijani, Aleksander Boczkowski jest tym faktem wyraźnie zawstydzony, ale uczciwie pocieszamy, że i u nas tak bywa.

Podczas festiwalu wojskowych orkiestr dętych wznoszone są okrzyki „Sława Ukrainie!”. Hm… Jak za Bandery.

– Tak, wiem, że tak się to kojarzy w Polsce, dlatego naszym Polakom mówię, żeby tak nie krzyczeli – przyznaje Wiktoria Laskowska-Szczur. – Ale Bandera może jest jeszcze bohaterem w okolicach Lwowa, u nas nie. To okrzyk za wolną Ukrainą, przeciwko wojnie po prostu.

Bo w Żytomierzu Polacy też są Ukraińcami. Owszem, młodzi, którzy wyjeżdżają na studia, rzadko wracają, szukają lepszego życia. Ale Janka Laskowska wróciła, uczy polskiego, jest redaktorką polskiej gazety. – My jesteśmy stąd, my tu nie przyjechaliśmy, to nam granicę przenieśli – mówi Wiktoria.

Kiedy żegnamy się z Żytomierzem, wicemer Aleksander Boczkowski deklaruje, że już po wyborach wyrobi sobie Kartę Polaka. I pójdzie na lekcje polskiego. Ale jego domem jest Ukraina.

Na podstawie informacji  plock.wyborcza.pl